Zamieszczamy bardzo ciekawe świadectwo wiernego z USA, opublikowane na stronach InsideCatholic.com. Mimo, że wypowiada je osoba z tak odległej części świata, jest ono niezmiernie bliskie także licznym katolikom w Polsce.
Odkrycie starej tradycyjnej Mszy łacińskiej po wydaniu papieskiego dokumentu Summorum Pontificum znanej obecnie pod nazwą „formy nadzwyczajnej” Mszy św. było powolnym, aczkolwiek logicznym procesem zakorzenionym w nieprzemijającym pragnieniu doświadczenia liturgii odczuwalnej, sakramentalnej i spotęgowanej aurą ortodoksji.
Moja droga [wiary] rozpoczęła się od małej wiejskiej parafii w Pensylwanii, składającej się w znakomitej większości z konwertytów, w której wykonywano muzykę ludową. Moja wiara pogłębiła się po tym jak dołączyłem do wspólnoty wiernych ubogacających swe życie duchowne chorałem gregoriańskim, adoracją Najświętszego Sakramentu oraz podejściem do współczesnej liturgii, jako liturgii poważnej i nabożnej. Jeszcze w college’u zetknąłem się z obrządkiem bizantyńskim, który ujął mnie głęboko zwróceniem kapłana ad orientem, zapachem kadzidła i głęboko biblijnym rytuałem.
W okresie narzeczeństwa oraz pierwszych lat małżeństwa moją małżonkę i mnie przyciągała parafia, w której Msza novus ordo była sprawowana w bardziej tradycyjny sposób, z użyciem łaciny, kadzidła, kapłanem zwróconym ad orientem, polifonią i chorałem. Nasza Msza ślubna była odprawiana właśnie w ten sposób. Ale tak naprawdę dopiero gdy przeprowadziliśmy się do Arizony w 2004r. postanowiliśmy ostatecznie na dobre przylgnąć do Mszy w klasycznym rycie odprawianej na mocy indultu udzielonego parafii p.w. św. Tomasza Apostoła w Phoenix przez bp. Tomasza Olmsteda.
Pierwsze zetknięcie ze starą Mszą wywołało u mnie brak zainteresowania i zamęt. Jako że wychowywałem się na Mszy novus ordo starsza forma jawiła mi się obca i niedostępna. Tymczasem wraz z pogłębianiem się mojego rozumienia liturgii, to co było niegdyś nieprzeniknione stało się moim pragnieniem i dawało uczucie niesamowitego komfortu. Moją małżonkę, która przed swoim nawróceniem na katolicyzm w zasadzie nigdy w nic nie wierzyła, liturgia przyciągała jeszcze bardziej niż mnie.
Pierwsze dwa lata przeżywania pradawnej, czcigodnej liturgii były zaiste miodowym miesiącem. Nasze dzieci przyszły na świat w tej liturgicznej rzeczywistości i w niej zostały ochrzczone. Studiowaliśmy swoje mszaliki i nauczyliśmy się doceniać i rozumieć piękno Mszy św. — Mszy rzesz umiłowanych świętych Kościoła. Podjąłem żywą obronę mojej nowo odkrytej miłości do tradycyjnej liturgii zarówno w sieci jak i na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi.
Do północnej Virginii powróciliśmy ostatecznie w 2006 roku i zaczęliśmy uczęszczać na Mszę św. w kościele NMP w centrum Waszyngtonu. Tymczasem gdy nasze kochane maluchy zaczęły rosnąć i stawały się coraz bardziej rozkrzyczane okazało się, że zacząłem spędzać coraz mniej czasu z mszalikiem na modlitwie a więcej w kruchcie kościoła, w pewnego rodzaju enklawie dla rodziców z małymi dziećmi.
Dla wielu rodziców mających małe dzieci, którzy odkryli tradycję, kruchta to miejsce, gdzie zauroczenie pryska. Wielu z nas musi pokonywać spore odległości, by dotrzeć do kościoła, w którym ksiądz odprawia Mszę św. w formie nadzwyczajnej. Dodajmy jeszcze do tego parę rozrabiających maluchów, starą parafię bez dźwiękochłonnego pomieszczenia dla dzieci, odźwiernego który patrzy spode łba na twe hałasujące dziecko zanim zdążysz mu wymierzyć rodzicielską karę oraz długość samej liturgii — i nagle okazuje się, że cisza i solenność, która tak mocno dotykała najgłębszych zakątków duszy staje się barierą do czerpania duchowej strawy z Mszy świętej.
Okazuje się bowiem, że po tym jak zbyt wiele razy przyjeżdżam spóźniony 10 minut, pokonując blisko 50km w szalonym tempie, zaczynam mamrotać do siebie „Mam dość. Po co to wszystko?" Nader często po półtoragodzinnym staniu na nogach z dziećmi, które uderzają w kaloryfery, co chwilę muszą iść do łazienki i młócą nas po oczach wymachując rękami i kubeczkami z sokiem, przychodzi pokusa wcześniejszego wyjścia i darowania sobie ostatniej ewangelii czy modlitw po cichej mszy św. — rzeczy, które były dla nas doniosłe, a nawet piękne. Ponieważ nie wyrosłem na starej Mszy, upłynie jeszcze trochę czasu zanim stanie się ona moją drugą naturą. Nie będąc w stanie prawdziwie utrzymać uwagi, mogę się łatwo zagubić i poczuć wyeliminowanym z akcji, a to z niedzieli na niedzielę prowadzi do niemałej frustracji.
W takich chwilach myślę o alternatywach — powrocie na Mszę novus ordo lub w ogóle rezygnacji z Mszy św. I choć dla rodziców poddanych egzaminowi wytrzymałości przez własne potomstwo druga alternatywa brzmi kusząco, dla katolika jest ona nie do przyjęcia. Pierwsza z kolei jest czymś co u mojej małżonki i u mnie budzi odrazę. Jestem tradycyjnym katolikiem od stosunkowo niedawna i nawet mały okruch, którego dane było mi skosztować, otworzył mi skarby piękna pradawnej liturgii. Okazuje się, bowiem, że jest to okres najbardziej ubogacający duchowo w całym moim dotychczasowym życiu. Przychodzą chwile, gdy moje frustracje owe skarby zasłaniają, ale nigdy nie czuję się od nich oddzielony. Wszystko to co miłuję w tradycyjnej Mszy św. to coś, co pomimo trudności powstrzymuje mnie od porzucenia jej.
Mam już dość debat wokół ważności Mszy novus ordo. Ojciec Święty zachował ją pod nazwą „formy zwyczajnej” liturgii Kościoła i nie będę twierdził, że wiem lepiej. Wszakże zdaję już sobie sprawę z potęgi starszej formy; może na nowej Mszy nie widzę ani nie słyszę tyle ze świętego misterium ile mógłbym [na starej], ale pocieszam się świadomością, że kapłan realizuje swoją rolę w moim imieniu zgodnie z Bożym zamysłem. Nie muszę przecież widzieć sterów samolotu, by zaufać pilotowi, że dowiezie mnie na miejsce przeznaczenia i nie muszę znać każdego gestu wykonywanego przy ołtarzu, by wiedzieć, że przez ofiarę składaną przez kapłana dokonuje się moje zbawienie.
Jak niegdyś stwierdził mój kuzyn, nb. ksiądz: „To jest tajemnica — jeżeli wiesz wszystko co się dzieje, to coś jest nie tak.”
Tłumaczenie: Anna Kaźmierczak
Odkrycie starej tradycyjnej Mszy łacińskiej po wydaniu papieskiego dokumentu Summorum Pontificum znanej obecnie pod nazwą „formy nadzwyczajnej” Mszy św. było powolnym, aczkolwiek logicznym procesem zakorzenionym w nieprzemijającym pragnieniu doświadczenia liturgii odczuwalnej, sakramentalnej i spotęgowanej aurą ortodoksji.
Moja droga [wiary] rozpoczęła się od małej wiejskiej parafii w Pensylwanii, składającej się w znakomitej większości z konwertytów, w której wykonywano muzykę ludową. Moja wiara pogłębiła się po tym jak dołączyłem do wspólnoty wiernych ubogacających swe życie duchowne chorałem gregoriańskim, adoracją Najświętszego Sakramentu oraz podejściem do współczesnej liturgii, jako liturgii poważnej i nabożnej. Jeszcze w college’u zetknąłem się z obrządkiem bizantyńskim, który ujął mnie głęboko zwróceniem kapłana ad orientem, zapachem kadzidła i głęboko biblijnym rytuałem.
W okresie narzeczeństwa oraz pierwszych lat małżeństwa moją małżonkę i mnie przyciągała parafia, w której Msza novus ordo była sprawowana w bardziej tradycyjny sposób, z użyciem łaciny, kadzidła, kapłanem zwróconym ad orientem, polifonią i chorałem. Nasza Msza ślubna była odprawiana właśnie w ten sposób. Ale tak naprawdę dopiero gdy przeprowadziliśmy się do Arizony w 2004r. postanowiliśmy ostatecznie na dobre przylgnąć do Mszy w klasycznym rycie odprawianej na mocy indultu udzielonego parafii p.w. św. Tomasza Apostoła w Phoenix przez bp. Tomasza Olmsteda.
Pierwsze zetknięcie ze starą Mszą wywołało u mnie brak zainteresowania i zamęt. Jako że wychowywałem się na Mszy novus ordo starsza forma jawiła mi się obca i niedostępna. Tymczasem wraz z pogłębianiem się mojego rozumienia liturgii, to co było niegdyś nieprzeniknione stało się moim pragnieniem i dawało uczucie niesamowitego komfortu. Moją małżonkę, która przed swoim nawróceniem na katolicyzm w zasadzie nigdy w nic nie wierzyła, liturgia przyciągała jeszcze bardziej niż mnie.
Pierwsze dwa lata przeżywania pradawnej, czcigodnej liturgii były zaiste miodowym miesiącem. Nasze dzieci przyszły na świat w tej liturgicznej rzeczywistości i w niej zostały ochrzczone. Studiowaliśmy swoje mszaliki i nauczyliśmy się doceniać i rozumieć piękno Mszy św. — Mszy rzesz umiłowanych świętych Kościoła. Podjąłem żywą obronę mojej nowo odkrytej miłości do tradycyjnej liturgii zarówno w sieci jak i na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi.
Do północnej Virginii powróciliśmy ostatecznie w 2006 roku i zaczęliśmy uczęszczać na Mszę św. w kościele NMP w centrum Waszyngtonu. Tymczasem gdy nasze kochane maluchy zaczęły rosnąć i stawały się coraz bardziej rozkrzyczane okazało się, że zacząłem spędzać coraz mniej czasu z mszalikiem na modlitwie a więcej w kruchcie kościoła, w pewnego rodzaju enklawie dla rodziców z małymi dziećmi.
Dla wielu rodziców mających małe dzieci, którzy odkryli tradycję, kruchta to miejsce, gdzie zauroczenie pryska. Wielu z nas musi pokonywać spore odległości, by dotrzeć do kościoła, w którym ksiądz odprawia Mszę św. w formie nadzwyczajnej. Dodajmy jeszcze do tego parę rozrabiających maluchów, starą parafię bez dźwiękochłonnego pomieszczenia dla dzieci, odźwiernego który patrzy spode łba na twe hałasujące dziecko zanim zdążysz mu wymierzyć rodzicielską karę oraz długość samej liturgii — i nagle okazuje się, że cisza i solenność, która tak mocno dotykała najgłębszych zakątków duszy staje się barierą do czerpania duchowej strawy z Mszy świętej.
Okazuje się bowiem, że po tym jak zbyt wiele razy przyjeżdżam spóźniony 10 minut, pokonując blisko 50km w szalonym tempie, zaczynam mamrotać do siebie „Mam dość. Po co to wszystko?" Nader często po półtoragodzinnym staniu na nogach z dziećmi, które uderzają w kaloryfery, co chwilę muszą iść do łazienki i młócą nas po oczach wymachując rękami i kubeczkami z sokiem, przychodzi pokusa wcześniejszego wyjścia i darowania sobie ostatniej ewangelii czy modlitw po cichej mszy św. — rzeczy, które były dla nas doniosłe, a nawet piękne. Ponieważ nie wyrosłem na starej Mszy, upłynie jeszcze trochę czasu zanim stanie się ona moją drugą naturą. Nie będąc w stanie prawdziwie utrzymać uwagi, mogę się łatwo zagubić i poczuć wyeliminowanym z akcji, a to z niedzieli na niedzielę prowadzi do niemałej frustracji.
W takich chwilach myślę o alternatywach — powrocie na Mszę novus ordo lub w ogóle rezygnacji z Mszy św. I choć dla rodziców poddanych egzaminowi wytrzymałości przez własne potomstwo druga alternatywa brzmi kusząco, dla katolika jest ona nie do przyjęcia. Pierwsza z kolei jest czymś co u mojej małżonki i u mnie budzi odrazę. Jestem tradycyjnym katolikiem od stosunkowo niedawna i nawet mały okruch, którego dane było mi skosztować, otworzył mi skarby piękna pradawnej liturgii. Okazuje się, bowiem, że jest to okres najbardziej ubogacający duchowo w całym moim dotychczasowym życiu. Przychodzą chwile, gdy moje frustracje owe skarby zasłaniają, ale nigdy nie czuję się od nich oddzielony. Wszystko to co miłuję w tradycyjnej Mszy św. to coś, co pomimo trudności powstrzymuje mnie od porzucenia jej.
Mam już dość debat wokół ważności Mszy novus ordo. Ojciec Święty zachował ją pod nazwą „formy zwyczajnej” liturgii Kościoła i nie będę twierdził, że wiem lepiej. Wszakże zdaję już sobie sprawę z potęgi starszej formy; może na nowej Mszy nie widzę ani nie słyszę tyle ze świętego misterium ile mógłbym [na starej], ale pocieszam się świadomością, że kapłan realizuje swoją rolę w moim imieniu zgodnie z Bożym zamysłem. Nie muszę przecież widzieć sterów samolotu, by zaufać pilotowi, że dowiezie mnie na miejsce przeznaczenia i nie muszę znać każdego gestu wykonywanego przy ołtarzu, by wiedzieć, że przez ofiarę składaną przez kapłana dokonuje się moje zbawienie.
Jak niegdyś stwierdził mój kuzyn, nb. ksiądz: „To jest tajemnica — jeżeli wiesz wszystko co się dzieje, to coś jest nie tak.”
Tłumaczenie: Anna Kaźmierczak