Jeden
z polskich liturgistów napisał w swym niewielkim objętościowo podręczniku
(ściślej rzecz ujmując: skromnym skrypcie) do historii liturgii bardzo interesujące
słowa, wysnute na podstawie własnych obserwacji, a dotyczące jednego z wymiarów
posoborowej odnowy liturgii. Miała być to odnowa niezwykle owocna, a okazała się
cichym szatańskim podstępem, z powodu którego w kościele, nawet w niedziele, pojawiało
się coraz mniej ludzi. Oto ów krótki komentarz (podkreślenia oraz korekta
literówek w tekście od redakcji):
Nie idzie tu oczywiście o próbę podważenia sensowności Liturgii dla grup specjalnych, klas szkolnych itd., o ile tylko ma ona miejsce poza Dniem Pańskim. Pytanie, które chcemy tu zadać, brzmi: czy faktycznie [potrzebna jest][1] co Niedzielę Msza dla dzieci czy młodzieży? Pierwszy fakt, który przemawia przeciw temu, to fakt dzielenia rodzin, drugi to tradycja Kościoła, trzeci to zdrowy rozsądek w połączeniu z obserwacjami. Otóż liczni duszpasterze w zachodniej Europie, wprowadzając przed laty Msze św. dla dzieci (specjalnie przygotowane, krótsze, z dodatkowymi "efektami" jak pantomima czy teatralne "sceny"), obiecywali sobie po tym duży napływ dzieci oraz zatrzymanie ich w przyszłości przy praktyce religijnej. Po dłuższym okresie czasu ogromna większość z nich stwierdzała, iż wysiłek ten nie przyniósł rezultatów. Po I Komunii nie pojawia się w kościele nawet 25 procent tych dzieci, które dotąd przychodziły regularnie, a i te, które nadal uczęszczają na "swoje" Msze, po następnych paru latach przestają przychodzić[2]. Kto więc dalej pozostaje wierny niedzielnej Eucharystii? Statystyki pokazały, iż właśnie ci, którzy zawsze przychodzili na „normalne„ Msze święte, najczęściej z innymi członkami rodzin. Powodem tak zaskakujących wyników jest fakt prosty do psychologicznego wyjaśnienia: jeśli się komuś nieustannie wszystko wyjaśnia na najniższym poziomie, to albo się on nie rozwinie (bo tego nie potrzebuje), albo się zbuntuje, i zażąda "rzeczy dorosłych". Dziecko chodzące dotąd zawsze na "Msze dziecięce", które nagle przestaje być dzieckiem, czuje się w kościele obco - na Mszy dla dzieci - bo już go nie "bawi" cała gra, wyrosło z niej - natomiast na Mszy dla "dorosłych" - bo nigdy się do niej nie miało czasu przyzwyczaić i jej sobie przyswoić. Na skutek tego często przestaje ono[3] praktykować i - co gorsza, uważa religię, Kościół i Liturgię za wielką "dziecinadę", bo tak ją przeżyło. Takich ludzi najtrudniej jest potem przekonać. To krótkie zamyślenie wypada dedykować tytułem przestrogi tym wszystkim, którzy chcieliby Liturgię naginać, "zniżać" do poziomu dzieci, zamiast pomagać im dojrzewać do niej. A można pomagać na wiele sposobów: przez dobrą katechezę szkolną nt. Liturgii, przez spotkania w grupach przed np. Bierzmowaniem i wreszcie w rodzinach - przez wspólną praktykę liturgiczną i częste rozmowy na ten temat. Do tego powinniśmy rodziców zachęcać i o tym z nimi także rozmawiać (ks. Armin Jacek Znak, Historia liturgii, Oleśnica 1993, s. 150-151).
Pierwsza Komunia święta i bierzmowanie dzieci |
Autor,
z właściwym zamiarem bądź nie, dotyka w swej wypowiedzi kilku ważnych kwestii.
Spróbujemy zatrzymać się przy każdej z nich z osobna. Pierwsza to kwestia bezzasadności
przesadnego banalizowania (a czasami wręcz błaznowania) na Mszy Świętej dla
dzieci. Nie będziemy się tutaj rozwodzić na temat tzw. modlitw eucharystycznych
dla dzieci (wspomnimy tylko, że w najnowszym wydaniu typicznym posoborowego
Mszału Rzymskiego zostały one załączone jedynie jako dodatek, dodajmy:
fakultatywny dodatek - wydaje się zatem, że cytowany ks. Armin Jacek Znak miał
rację). A jak dzieje się na Mszach trydenckich? Na nie uczęszczają (bardzo
często) całe rodziny z dziećmi. Po kilkunastu (bądź nawet kilku latach) możemy
śmiało wydać osąd, że przynosi to owoce - dzieci biorą aktywny (w zdrowym
rozumieniu tego pojęcia), pobożny, głęboki, przepełniony modlitwą udział w
Najświętszej Ofierze; zdarza się, że przystępują do wczesnej Komunii świętej
(wg zaleceń św. papieża Piusa X, którego pismo w Polsce spotkało się z
niewielkim oddźwiękiem). To właśnie rodziny (nierzadko wielodzietne) są ostoją
wielu tzw. środowisk Tradycji łacińskiej. Gdzieniegdzie można nawet spotkać się
z tym, że do Mszy Świętej posługuje syn wraz z ojcem. Unikając niepotrzebnych dywagacji,
w tym miejscu zakończymy nasze refleksje na ten temat. Same słowa (a przytaczany
tekst to nieodosobniony przypadek) cytowanego liturgisty świadczą o tym, że
Msza Święta winna łączyć domowników. (Rano czy przed południem udział we Mszy Świętej,
być może spowiedź tuż przed przyjęciem Komunii Świętej, bądź dzień wcześniej,
następnie uroczysty niedzielny obiad w gronie całej rodziny, a wieczorem
wspólny spacer to tylko przykład. Niewątpliwie jednak taki rytm niedzieli
mógłby się - i tak też jest w wielu rzeczywistych przypadkach - przyczynić do
coraz mocniejszego scalania członków rodziny w Miłości Chrystusowej). Kończąc:
bez cienia wątpliwości, na podstawie
naszych obserwacji i osobistych doświadczeń (a dotyczą one nie tylko Ojczyzny,
ale także innych krajów, jak np.: Francja, Włochy, Brazylia) możemy stwierdzić,
że Msza Święta "trydencka" jest Mszą dla rodzin!
Jak nie celebrować liturgii? |
Druga kwestia,
jaką chcielibyśmy krótko omówić, to praktyczna bezowocność apelów podobnych zacytowanemu.
Wiele pisze się o potrzebie katechezy, mistagogii, wartościowych homilii,
dobrego parafialnego duszpasterstwa, etc., (dodając często gorzkie słowa o
ciągłym niezrealizowaniu postulatów ostatniego Soboru, biskupów, przy
jednoczesnym wychwalaniu owoców reformy liturgicznej; czy nie jest to, LEDWIE
po kilkudziesięciu latach, jakby zamknięte już koło?), ale w praktyce teksty te
pozostają tylko martwą literą. Ba! Czasami publikuje się książki, które miałby
pomóc w pobożnym, "dobrym" sprawowaniu liturgii, ale jednocześnie się
do tego sprawowania... nie zachęca. By nie pozostać gołosłownym: w tym roku
krakowskie Wydawnictwo Światło-Życie wypuściło na rynek niewielkie opracowanie
ks. Wojciecha Karpiela zatytułowane Jak celebrować liturgię, a oparte
na tekstach ks. Franciszka Blachnickiego. Autor udowadnia, że założyciel
jednego z "ruchów odnowy" kładł spory nacisk na poprawne sprawowanie
liturgii, w zgodzie z rubrykami (ale jednocześnie przestrzegał przed tzw.
walidyzmem). Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że z okładki dosłownie
straszy zdjęcie księdza Blachnickiego celebrującego Mszę świętą w „worku” (bo w
żaden sposób nie przypomina to ornatu, nawet tzw. "posoborowego",
gotyckiego), z szalikiem (bo stułą tego nazwać nie można - wiele kolorów,
obcych liturgii rzymskiej wzorów). Na tym jednym zdjęciu znawcy rubryk mogliby
dopatrzyć się pewnie jeszcze niejednego nadużycia. Podobnie rzecz się ma z
fotografiami z tyłu okładki (np. księża koncelebransi bez ornatów). Czy przy
ewentualnym drugim wydaniu książki nie należałoby zmienić tytułu na: Jak
nie celebrować liturgii?
Trzecia
i ostatnia już kwestia, jaką chcielibyśmy poruszyć to banalizacja liturgii.
Nie chodzi tu ścisle o liturgię dla dzieci, ale o całokształt liturgii w ogóle.
Zreformowana liturgia niekiedy aż „skrzy się” banałem, nie rzadko wręcz „błaznowaniem”,
bądź aktorstwem kapłana, który nieudolnie stara się udźwignąć nałożone na niego
ciężkie zadanie tego, który MUSI praktycznie cały czas mówić (reformatorzy
przewidzieli jednak łaskawie nieliczne i często w praktyce sztuczne chwile
milczenia oraz momenty, w których to kapłan słucha świeckich
"współkoncelebrujących" z nim liturgię, na zasadzie kapłaństwa
powszechnego). Szczęśliwie sytuacja w Polsce nie jest jeszcze tak tragiczna,
jak np. na zachodzie Europy, gdzie banalizacja liturgii osiągnęła szczyt, co
objawia się m. in. w usunięciu sacrum - świętości, w zrównaniu kapłana ze
świeckimi, w nieograniczonej kreatywności celebransa i ludu, w odebraniu
należnej czci Najświętszemu Sakramentowi i… można by tak jeszcze długo wymieniać.
Jakie były i są tego skutki nietrudno wymienić: pustki w kościołach, znikome powołania
kapłańskie i zakonne, brak dostatecznej liczby księży, brak Mszy świętych
(niekiedy nawet comiesięcznych!). I tak wracamy do punktu wyjścia .
Nie
chcemy tym artykułem stawiać poważnych osądów. Jedynie dzielimy się z Państwem
własnymi obserwacjami i przemyśleniami. Stawiamy pytania.