Ryt nie jest tylko zestawem gestów, słów, śpiewów. Ryt jest to przede
wszystkim wyraz i źródło duchowości, konkretny sposób wchodzenia w
relację z Duchem. Sposób ten wpisuje się w długą pamięć, łączącą nas z
ogromną liczbą mężczyzn i kobiet, którzy poprzedzili nas na spotkaniu ze
Słowem i przy jego kontemplowaniu. Ryt uświęca przestrzeń i czas, by po
prostu otworzyć na łaskę i uruchomić jej działanie.
W takich właśnie kategoriach musimy umieszczać zagadnienie
dominikańskiej tradycji liturgicznej. Co nadawało jej siłę, jaka była
natura jej wewnętrznej energii, dzięki której przez niemal osiem wieków
stanowiła źródło dominikańskiej duchowości? Pokolenia posoborowe nie
zostały wtajemniczone w ten ryt i jest w pełni zasadne, że niektórzy
młodzi dominikanie starają się poznać i zrozumieć naturę i formę
rytuałów, które przez całą historię ich zakonu budowały jego myśl i
duchowość. Ci młodzi ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę, że radykalne
nastawienie domagające się, by zapomnieć stare ryty, sprawia, iż
odczuwają oni obcość wobec liturgii poprzedników — liturgii, która
znajdowała się przecież w centrum ich doświadczenia religijnego. Ryt
jest im nieznany i pragnęliby oni się uczyć jego odkrywania konkretnie
przez naśladowanie praktyki.
I oto natychmiast pojawia się silny sprzeciw, by skończyć z
postępowaniem, które mogłoby grozić zerwaniem jedności wspólnoty.
Oczywiste jest, że następuje tutaj pomylenie jedności z jednolitością.
Hipoteza, że można pozostawać w jedności duchowej, praktykując różne
formy ekspresji liturgicznej, zostaje a priori odrzucona.
Różnorodność tę pojmuje się od razu w kategoriach wykluczenia. Sądzi
się, że osoby uczące się praktykowania starych rytów pragnęłyby narzucić
je innym. Jest to jednak przypisywanie złych intencji, które nie
odpowiada rzeczywistości. Nawet jeśli w pewnych środowiskach zwanych
„tradycjonalistycznymi” spotyka się czasami postawę nietolerancyjną,
większość osób, które zaczynają dzisiaj odczuwać pociąg do tradycyjnych
rytów, rozumie doskonale, że inni nie pojmują ich prawdziwej natury.
Postępują one w ten sposób z miłości, nie mając zamiaru niczego
narzucać, lecz chcąc tylko dać przystęp do doświadczenia starego rytu
osobom, które go nie znają. W fobii wobec starych obrządków należy
dostrzec konsekwencję sposobu, w jaki po Soborze narzucono nowe
liturgie: przez wykluczenie. „Moderniści” zawsze odczuwają lęk, iż
powrót do tradycji liturgicznych będzie równie wykluczający, gwałtowny i
radykalny, jak reformy posoborowe. Sprawcy tych reform nigdy nie
chcieli dostrzec, że stare formy liturgiczne mogłyby wzbogacić
powszechne doświadczenie duchowe. Paradoksalnie — pod warunkiem, że
śpiewy będą w języku ojczystym — zachęca się do wszelkich innowacji,
które niekiedy przekształcają celebrację liturgiczną i powodują, że
przekracza ona granice ścisłych ram kanonicznych; każde natomiast
odwołanie się do starszych rytów jest systematycznie odrzucane, często
nawet, zanim mogłoby wejść w życie.
Od Soboru Watykańskiego II pojęcie dziedzictwa liturgicznego jest
praktycznie nieobecne w refleksji o akcji liturgicznej. Niektórzy nawet
często kategorycznie je odrzucają. Ci, którzy sami nadają sobie miano
nowoczesnych, uznają za zasadę, że stare formy liturgiczne nie tylko nie
niosą w sobie nic interesującego dla dzisiejszych ludzi, lecz mogłyby
nawet być dla nich szkodliwe. A jednak pojęcie dziedzictwa
liturgicznego, nieobecne we współczesnym dyskursie liturgicznym, powinno
w nim zajmować miejsce centralne.
Słowo „dziedzictwo” (patrimonium) odwołuje się do pochodzenia od ojca (pater),
a zatem do czegoś, co wiąże się z przekazywaniem życia. Negowanie czy
ignorowanie więzi z dziedzictwem, czy też podejmowanie prób jej
zniszczenia, oznacza uznawanie a priori, iż skarby cywilizacji
tworzone przez stulecia wytężonych modlitw nie mają dla współczesnego
społeczeństwa żadnej wartości. Jest to zaprzeczenie miłości synowskiej,
która stanowi przecież fundamentalną wartość przy harmonijnym
konstruowaniu przekazu wiedzy i doświadczenia życia, przede wszystkim w
obszarze zagadnień religijnych. Przekonanie, że skarby tworzone
stopniowo przez poprzedzające nas pokolenia miałyby w sobie zawierać
rodzaj trucizny, z jaką dzisiejsi ludzie nawet przez chwilę nie powinni
mieć kontaktu, jest formą ciężkiego obskurantyzmu, który odsłania w
istocie pewną formę fundamentalizmu nowoczesności. Jest prawdziwym
paradoksem, że obserwuje się go u osób, które podają się właśnie za
przeciwników integryzmu religijnego.
Moderniści, uważający się za jedyną nadzieję i twierdzący o sobie, że
tylko oni są przyszłością, uosabiają rodzaj zasadniczej nietolerancji
wykluczającej wszelką myśl i każdy sposób działania inny niż ich własny.
Postawa ta jest głęboko destrukcyjna i — co więcej — obca tekstom
Soboru Watykańskiego II, które właśnie sformułowały, po raz pierwszy w
historii Kościoła, konieczność prawdziwej miłości synowskiej wobec
dziedzictwa liturgicznego w ogólnym ujęciu, i to bez ograniczania się
tylko do Kościoła łacińskiego.
Nietolerancja „modernistów” wyraża się w czymś, co moglibyśmy nazwać
„bałwochwalstwem amnezji”. Trzeba zrobić wszystko, by dzisiejsze
pokolenia nie miały żadnego kontaktu z najmniejszym elementem mogącym
odnosić się do liturgii sprzed ostatniego soboru. Postawa ta zamyka
postrzeganie liturgii w czasie wyłącznie linearnym i odcina
współczesnego człowieka od doświadczenia czasu wertykalnego, który
dzięki liturgii pozwala mu nawiązać łączność z duchowym doświadczeniem
poprzednich pokoleń.
Ponadto obsesja „Wszystko w języku narodowym” zamyka dzisiejszych
katolików w prawdziwych gettach językowych. To „modernistyczne
więzienie” tworzy iluzoryczny wszechświat duchowy i czyni katolików
zamkniętymi na kulturę religijną, artystyczną i intelektualną
chrześcijaństwa; ci najbardziej zmotywowani nie mają już do niej żadnego
innego przystępu niż za pośrednictwem podejścia muzealnego. Formy
sztuki prowadzące dawnych ludzi na próg transcendencji zostały
wyjałowione przez współczesną liturgię, która, spychając je do statusu
obiektów muzealnych czy przedmiotów studiów uniwersyteckich, odcięła
współczesnego człowieka od jego właściwego dziedzictwa — dziedzictwa,
które miał on prawo otrzymać i którego to Kościół, a nie społeczeństwo
świeckie, powinien być gwarantem.
Mimo wysiłków Jana Pawła II i bardzo wyraźnych tekstów Benedykta XVI,
zapraszających katolików do rzeczywistej płynności liturgicznej1,
stare przyzwyczajenia i irracjonalne fobie „modernistów” wobec
dziedzictwa liturgicznego nadal tłumią wezwania do ożywienia starych
liturgii — wezwania, które byłyby dzisiaj w istocie źródłem prawdziwego
postępu.
Bądźmy pokorni, patrzmy na dziedzictwo przekazane nam przez
poprzednie pokolenia z największym szacunkiem. Nie mówmy: „Nie mamy
czasu, te stare liturgie są za długie”. Nie włączajmy się do gry
współczesnych iluzji. Dysponujemy o wiele większą ilością czasu niż nasi
przodkowie. Posiadamy narzędzia, które pozwalają nam szybciej się
przemieszczać, pisać, komunikować się z intensywnością, o jakiej nasi
poprzednicy nie mogli nawet marzyć. W świecie, który pędzi — często na
swoją szkodę — Kościół jest namacalnym znakiem, że w człowieku istnieją
rzeczy wiecznotrwałe. Tradycja liturgiczna jest tego najsilniejszym
wyrazem.
Otwarcie się na przeżycie i na osobiste doświadczenie modlitwy
naszych przodków jest dla dzisiejszego świata, tracącego wszystkie swoje
punkty orientacyjne i porywanego przez wir rzeczy błahych i ulotnych,
życiową koniecznością. Wyraźne potwierdzenie trwałości i mocy swoich
rytów jest obowiązkiem Kościoła. Czynienie tego przez uobecnienie na
nowo tradycyjnych form otwiera nam, współczesnym, przystęp do głębi oraz
doświadczenia duchowego i kulturowego, którego współczesny świat nam
zabronił. Jest to podstawowe wyzwanie cywilizacyjne, a Kościół jest
jedyną instytucją, która może na nie odpowiedzieć.
Konieczna jest radykalna zmiana nastawienia. Przestańmy postrzegać
tych, którzy odczuwają wezwanie do poznania starych rytów, jako
nostalgików uwięzionych w ułudzie tradycji, o której pamięć musi zginąć.
Przeciwnie — trzeba nauczyć się dostrzegać w tym ruchu prawdziwy
przejaw obecności Ducha Świętego i dołożyć wszelkich starań, by mógł on
istnieć. Jest to pilna potrzeba nie tylko dla Kościoła, lecz także dla
naszej cywilizacji.
Marcel Pérès
Tłumaczenie: Dominika Krupińska
1
Przez płynność liturgiczną rozumiem uznawanie za rzecz normalną, iż
praktykowane są różne formy liturgiczne, tradycyjne lub nowoczesna, i
nie rodzi to problemów. Dzięki temu każda z praktyk może ubogacić drugą.
Płynność w tym kontekście oznacza przechodzenie od jednej formy
liturgicznej do drugiej z naturalnością i w pokoju, bez pojawiania się
olbrzymich trudności, jak jest obecnie.
Marcel Pérès jest sławnym francuskim muzykologiem i śpiewakiem, wybitnym znawcą chorału gregoriańskiego i dawnej europejskiej kultury chrześcijańskiej. Tekst „Liturgia dominikańska i odradzanie się jej tradycji” napisał specjalnie dla portalu rytdominikanski.pl i tam został on pierwotnie opublikowany.