Kiedy końcem lat dziewięćdziesiątych udałem się z kolegą do kurii diecezjalnej w Rzeszowie, aby kolejny raz porozmawiać na temat możliwości celebrowania w naszej diecezji Mszy św. trydenckiej, jeden z księży zadał nam pytanie: „no ale po co właściwie wam ta Msza trydencka, macie przecież normalną Mszę?”. Uświadomiłem sobie wówczas tak naprawdę, jak ciężko jest odpowiedzieć na to proste pytanie. Dodatkowa trudność w tej sytuacji polegała na tym, że o Mszę trydencką prosiły osoby młode, które nigdy w niej nie uczestniczyły. Znały ją zaś przeważnie z opowiadań, zdjęć czy może jakichś filmowych urywków. Znalezienie odpowiedzi dość długo zaprzątało mi głowę. Wiedziałem, że powinienem jej udzielić przede wszystkim sobie samemu.
Od dawna interesowałem się historią, czułem także, że tradycja Kościoła bardzo mnie fascynuje. Wbrew wielu bulwarowym opiniom, widziałem w jego dziejach raczej niezliczoną ilość wielkich dokonań i wydarzeń, napawającym dumą i radością. Oczywistym pomostem łączącym dzisiejsze czasy z całą historią chrześcijaństwa była dla mnie Eucharystia – zawsze niezmienna i ta sama po wszystkie wieki. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, dlaczego kiedyś, całkiem niedawno, Msza św., w której dokonuje się Ofiara Eucharystyczna wyglądała tak bardzo odmiennie niż dzisiaj. Z tym większym zakłopotaniem uświadomiłem sobie, że „tamta” liturgia, która w pewnym sensie stworzyła całą cywilizację i kulturę europejską, będąc natchnieniem budowniczych wspaniałych katedr, malarzy, rzeźbiarzy, poetów i kompozytorów, zniknęła z kościołów praktycznie z dnia na dzień. Odkrycie na nowo Mszy trydenckiej, wyjaśnienie jej statusu w Kościele posoborowym, stało się dla mnie wyzwaniem, które w naturalny sposób towarzyszyło dążeniu do pogłębienia i wzbogacenia mojego kontaktu z Bogiem.
Zanurzając się w ponadczasowe misterium Mszy św. trydenckiej, które w niezmienny sposób dokonywało się w Kościele, niezależnie od przeróżnych burz dziejowych szalejących na świecie odkryłem wyraźnie, na czym polega communio sanctorum – obcowanie świętych. Niemalże dokładnie w takiej samej liturgii uczestniczyli przecież św. Benedykt, św. Bernard, św. Franciszek, św. Dominik, św. Ignacy Loyola, św. Jan Bosko, św. Edyta Stein, św. Maksymilian Kolbe czy św. Ojciec Pio. Msza trydencka uświęciła wszystkich świętych zachodniego chrześcijaństwa co najmniej od późnej starożytności do naszych czasów. Na tej Mszy poczułem się jakbym przebywał tuż obok nich.
Wraz z lekturą licznych książek poruszających tematykę Mszy trydenckiej, przekonałem się, że jest to określenie nieścisłe. Jeszcze do niedawna, liturgia tej Mszy św. nie znała żadnego przymiotnika, gdyż była to zasadniczo jedyna liturgia Kościoła zachodniego. Dzisiaj proponuje się używanie na jej określenie m.in. przymiotnika „gregoriańska”, gdyż jej najdawniejsze źródła sięgają czasów papieża Grzegorza Wielkiego (540-604). Angielski liturgista, x. Adrian Fortescue pisał początkiem XX wieku: „Tak więc nasza msza, bez istotnych zmian, sięga epoki, w której w ogóle zaczęła się wyłaniać z najdawniejszej liturgii. Tchnie jeszcze dzisiaj liturgią owych dni, w których cezar rzymski panował nad światem i zamyślał zgnębić i wyniszczyć wiarę Chrystusową, w których ojcowie nasi schodzili i gromadzili się przed świtem, aby śpiewać hymny Chrystusowi jako Bogu.” Jeżeli miałbym się przenieść w dowolną epokę lub do jakiegobądź kraju to wiem, że uczestniczyłbym zawsze w takiej samej Mszy św., odprawianej w ten sam sposób w tym samym języku. Jest to świadectwem jedności oraz niezmienności Kościoła zarówno we wszystkich czasach jak i miejscach.
Nie ukrywam jednak, że moje pierwsze wrażania z uczestnictwa w Mszy św. trydenckiej, zasadniczo nie odbiegały od wrażeń, jakie odczuwa większość osób przyzwyczajonych do Mszy zreformowanej. Można je śmiało określić jako swego rodzaju zagubienie, zakłopotanie. Przyzwyczajony byłem do tego, że przez Mszę św. jestem niejako prowadzony automatycznie wraz z rozwojem akcji liturgicznej. To bardzo wygodne podejście, w którym człowiek czeka biernie na rozwój wypadków i włącza się w ściśle oznaczonych momentach, uległo konfrontacji z rzeczywistością, która rządzi się zupełnie innymi zasadami. Msza trydencka składa się bowiem z części odmawianych przez kapłana w większości po cichu. Jest to cisza bardzo irytująca. Wytwarza ona atmosferę podniosłego sacrum, gdyż nie wszystko, co ma miejsce na ołtarzu, odkryte jest przed oczami zgromadzonych. Zmusza także silniej do wewnętrznego uczestnictwa w Mszy św. poprzez skupienie, modlitwę i adorację. Używając bardziej kolokwialnych sformułowań, można przyjąć, że Msza trydencka jest trudniejsza, bardziej wymagająca, nie daje uczestnikom gotowych pomysłów na uczestnictwo. Msza trydencka ukazuje raczej człowiekowi jego nicość, gdy staje on w ciszy przed Bogiem i tylko od jego współpracy ze spływającą łaską Bożą zależy jak spożytkuje zetknięcie się z tą niewypowiedzianą tajemnicą.
Oddzielną kwestią, która bardzo mnie zaintrygowała był kierunek celebracji. W Mszy trydenckiej wszyscy zwróceni są w jedną stronę – w kierunku Pana. Jeszcze w nie tak dawnych czasach specjalnie tak budowano kościoły, aby lud wraz z kapłanem odprawiającym Mszę św. w jego wnętrzu skierowani byli ku Wschodowi. Wschodzące słońce symbolizowało, bowiem w epoce starożytnej, przychodzącego Chrystusa. Wspólny kierunek celebracji wydawał mi się bardziej konsekwentnie podkreślać naukę o powszechnym kapłaństwie wiernych i Ofierze Mszy św. Lud w Mszy św. współofiaruje przecież w pewien sposób z kapłanem. Kapłan zaś zastępuje osobę Jezusa Chrystusa, składając ofiarę w imieniu wiernych i za nich wszystkich. Podobnie wyraźniejszego znaczenia nabiera w takim układzie także nauka o Kościele pielgrzymującym. Wszyscy skierowani w jedną stronę pielgrzymują pod przewodnictwem kapłana na spotkanie z Chrystusem.
Znacznie wcześniej niż wziąłem pierwszy raz udział w Mszy trydenckiej bardzo lubiłem słuchać nagrań chorału gregoriańskiego. Ubolewałem, że możliwe jest jedynie jego odtwarzanie z płyt, podczas gdy cieszy się on tak dużą popularnością. Z początku w ogóle nie kojarzyłem, że śpiew ten jest w zasadzie śpiewem liturgicznym Kościoła. Tymczasem został przez Kościół przyjęty i wykorzystany właśnie po to, aby się modlić także podczas Mszy św. Obcowanie z tym śpiewem, który wykonywany był wszakże wyłącznie w języku łacińskim, pozwoliło mi odnaleźć się doskonale na liturgii tradycyjnej. To właśnie w niej znalazł on swoiste dopełnienie – sztuka muzyczna połączyła się z modlitwą. Nie stała tutaj bynajmniej na przeszkodzie moja nieznajomość łaciny, której tłumaczenie miałem podane w podręcznym mszaliku. Gdy słuchamy modnych piosenek po angielsku, też nie wszystko rozumiemy, a jednak mają one na nas spore oddziaływanie. Nie przez przypadek Kościół ofiarował liturgię łacińską wszystkim ludom, przeróżnych ras i języków, znajdujących się na różnorodnym poziomie rozwoju. Ponownie dostrzegłem w tym oznakę jedności i niezmienności Kościoła, ale także jego ogromnej mądrości.
Drążenie tematu Mszy trydenckiej, które podejmowaliśmy zupełnie spontanicznie razem z przyjaciółmi, czasem nawet w obliczu niezrozumienia ze strony księży, wydawało nam się odpowiedzią na wołanie Soboru Watykańskiego II o większe zaangażowanie świeckich w życie Kościoła. Nie było to jedyne nasze zafascynowanie Soborem. W Konstytucji o Liturgii Świętej Sacrosanctum Concilium Sobór nakazywał zachowanie w obrzędach jako języka liturgii języka łacińskiego (KL 36), co więcej – zalecał znajomość tego języka przez wszystkich wiernych: „Należy jednak dbać o to, aby wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim” (KL 54). Sobór potwierdził także, że śpiew gregoriański traktowany powinien być w Kościele jako własny śpiew liturgii rzymskiej (KL 116). W czasie obrad ojcowie soborowi odprawiali wszakże wyłącznie Msze św. trydencką. To ona stanowiła dla nich natchnienie do opracowania tekstu Konstytucji.
Wracając do początku, nie pamiętam, jak wówczas odpowiedzieliśmy. Z pewnością były to jakieś zdawkowe i nieprzemyślane słowa, które niczego nie zmieniły. Być może było jeszcze za wcześnie. Upragnioną Mszą św. odprawianą regularnie w Rzeszowie w niedziele, na razie raz w miesiącu, mogliśmy cieszyć się dopiero w lecie 2006 r. Od 2000 r. Msza odprawiana była sporadycznie, w zasadzie w dni powszednie, przez odwiedzających nas księży z Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra. Sytuacja zmieniła się 3 stycznia 2007 r., gdy ordynariusz rzeszowski ks. bp Kazimierz Górny powołał Duszpasterstwo Tradycji Łacińskiej w Diecezji Rzeszowskiej, ustanawiając ks. dr Krzysztofa Tyburowskiego jego moderatorem. Akt ten stanowił usankcjonowanie dotychczasowych starań podejmowanych przez naszą grupę, a jednocześnie zachętę i błogosławieństwo na przyszłość. Od 14 września 2007 r., czyli od dnia wejścia w życie motu proptio Summorum Pontificum Msza św. trydencka w Rzeszowie odprawiana jest w każdą niedzielę i święto, udzielane też są wszystkie Sakramenty według tradycyjnego rytuału.
Dzisiaj mogę śmiało powiedzieć, że chodzę na Mszę trydencką również dlatego, że jest to mój obowiązek. Wynika on po pierwsze z mojego posłuszeństwa biskupowi diecezjalnemu. Ustanawiając regulamin Duszpasterstwa, ks. biskup zobowiązał jego członków do formacji liturgicznej w oparciu o tradycyjną liturgię. Po drugie – wynika z podążania przez mnie drogą, do której zachęcają polscy biskupi. W liście wystosowanym do wiernych w dniu ogłoszenia motu proprio Summorum Pontificum napisali: „Biskupi zachęcają wiernych... do częstego czerpania z duchowego skarbca liturgii Kościoła”. Po trzecie wreszcie – wynika z mojego pełnego zaufania Ojcu Świętemu. Kardynał Dario Castrillon Hoyos – przewodniczący Pontyfikalnej Komisji Ecclesia Dei, odpowiedzialnej za realizację wspomnianego papieskiego dokumentu, tymi słowami zwrócił się do wiernych: „Powiem wprost: Ojciec Święty chce, aby stara Msza stała się normalnym zjawiskiem w życiu liturgicznym Kościoła, tak aby wszyscy wierni Chrystusowi — młodzi i starsi — mieli możliwość zaznajomienia się ze starszym rytem i mogli czerpać z jego niewypowiedzianego piękna i transcendencji. Ojciec Święty życzy sobie tego ze względów duszpasterskich oraz teologicznych.”
Tekst pierwotnie ukazał się w miesięczniku katolickim LIST w numerze 01/2009, www.list.media.pl
Od dawna interesowałem się historią, czułem także, że tradycja Kościoła bardzo mnie fascynuje. Wbrew wielu bulwarowym opiniom, widziałem w jego dziejach raczej niezliczoną ilość wielkich dokonań i wydarzeń, napawającym dumą i radością. Oczywistym pomostem łączącym dzisiejsze czasy z całą historią chrześcijaństwa była dla mnie Eucharystia – zawsze niezmienna i ta sama po wszystkie wieki. Nie potrafiłem jednak zrozumieć, dlaczego kiedyś, całkiem niedawno, Msza św., w której dokonuje się Ofiara Eucharystyczna wyglądała tak bardzo odmiennie niż dzisiaj. Z tym większym zakłopotaniem uświadomiłem sobie, że „tamta” liturgia, która w pewnym sensie stworzyła całą cywilizację i kulturę europejską, będąc natchnieniem budowniczych wspaniałych katedr, malarzy, rzeźbiarzy, poetów i kompozytorów, zniknęła z kościołów praktycznie z dnia na dzień. Odkrycie na nowo Mszy trydenckiej, wyjaśnienie jej statusu w Kościele posoborowym, stało się dla mnie wyzwaniem, które w naturalny sposób towarzyszyło dążeniu do pogłębienia i wzbogacenia mojego kontaktu z Bogiem.
Zanurzając się w ponadczasowe misterium Mszy św. trydenckiej, które w niezmienny sposób dokonywało się w Kościele, niezależnie od przeróżnych burz dziejowych szalejących na świecie odkryłem wyraźnie, na czym polega communio sanctorum – obcowanie świętych. Niemalże dokładnie w takiej samej liturgii uczestniczyli przecież św. Benedykt, św. Bernard, św. Franciszek, św. Dominik, św. Ignacy Loyola, św. Jan Bosko, św. Edyta Stein, św. Maksymilian Kolbe czy św. Ojciec Pio. Msza trydencka uświęciła wszystkich świętych zachodniego chrześcijaństwa co najmniej od późnej starożytności do naszych czasów. Na tej Mszy poczułem się jakbym przebywał tuż obok nich.
Wraz z lekturą licznych książek poruszających tematykę Mszy trydenckiej, przekonałem się, że jest to określenie nieścisłe. Jeszcze do niedawna, liturgia tej Mszy św. nie znała żadnego przymiotnika, gdyż była to zasadniczo jedyna liturgia Kościoła zachodniego. Dzisiaj proponuje się używanie na jej określenie m.in. przymiotnika „gregoriańska”, gdyż jej najdawniejsze źródła sięgają czasów papieża Grzegorza Wielkiego (540-604). Angielski liturgista, x. Adrian Fortescue pisał początkiem XX wieku: „Tak więc nasza msza, bez istotnych zmian, sięga epoki, w której w ogóle zaczęła się wyłaniać z najdawniejszej liturgii. Tchnie jeszcze dzisiaj liturgią owych dni, w których cezar rzymski panował nad światem i zamyślał zgnębić i wyniszczyć wiarę Chrystusową, w których ojcowie nasi schodzili i gromadzili się przed świtem, aby śpiewać hymny Chrystusowi jako Bogu.” Jeżeli miałbym się przenieść w dowolną epokę lub do jakiegobądź kraju to wiem, że uczestniczyłbym zawsze w takiej samej Mszy św., odprawianej w ten sam sposób w tym samym języku. Jest to świadectwem jedności oraz niezmienności Kościoła zarówno we wszystkich czasach jak i miejscach.
Nie ukrywam jednak, że moje pierwsze wrażania z uczestnictwa w Mszy św. trydenckiej, zasadniczo nie odbiegały od wrażeń, jakie odczuwa większość osób przyzwyczajonych do Mszy zreformowanej. Można je śmiało określić jako swego rodzaju zagubienie, zakłopotanie. Przyzwyczajony byłem do tego, że przez Mszę św. jestem niejako prowadzony automatycznie wraz z rozwojem akcji liturgicznej. To bardzo wygodne podejście, w którym człowiek czeka biernie na rozwój wypadków i włącza się w ściśle oznaczonych momentach, uległo konfrontacji z rzeczywistością, która rządzi się zupełnie innymi zasadami. Msza trydencka składa się bowiem z części odmawianych przez kapłana w większości po cichu. Jest to cisza bardzo irytująca. Wytwarza ona atmosferę podniosłego sacrum, gdyż nie wszystko, co ma miejsce na ołtarzu, odkryte jest przed oczami zgromadzonych. Zmusza także silniej do wewnętrznego uczestnictwa w Mszy św. poprzez skupienie, modlitwę i adorację. Używając bardziej kolokwialnych sformułowań, można przyjąć, że Msza trydencka jest trudniejsza, bardziej wymagająca, nie daje uczestnikom gotowych pomysłów na uczestnictwo. Msza trydencka ukazuje raczej człowiekowi jego nicość, gdy staje on w ciszy przed Bogiem i tylko od jego współpracy ze spływającą łaską Bożą zależy jak spożytkuje zetknięcie się z tą niewypowiedzianą tajemnicą.
Oddzielną kwestią, która bardzo mnie zaintrygowała był kierunek celebracji. W Mszy trydenckiej wszyscy zwróceni są w jedną stronę – w kierunku Pana. Jeszcze w nie tak dawnych czasach specjalnie tak budowano kościoły, aby lud wraz z kapłanem odprawiającym Mszę św. w jego wnętrzu skierowani byli ku Wschodowi. Wschodzące słońce symbolizowało, bowiem w epoce starożytnej, przychodzącego Chrystusa. Wspólny kierunek celebracji wydawał mi się bardziej konsekwentnie podkreślać naukę o powszechnym kapłaństwie wiernych i Ofierze Mszy św. Lud w Mszy św. współofiaruje przecież w pewien sposób z kapłanem. Kapłan zaś zastępuje osobę Jezusa Chrystusa, składając ofiarę w imieniu wiernych i za nich wszystkich. Podobnie wyraźniejszego znaczenia nabiera w takim układzie także nauka o Kościele pielgrzymującym. Wszyscy skierowani w jedną stronę pielgrzymują pod przewodnictwem kapłana na spotkanie z Chrystusem.
Znacznie wcześniej niż wziąłem pierwszy raz udział w Mszy trydenckiej bardzo lubiłem słuchać nagrań chorału gregoriańskiego. Ubolewałem, że możliwe jest jedynie jego odtwarzanie z płyt, podczas gdy cieszy się on tak dużą popularnością. Z początku w ogóle nie kojarzyłem, że śpiew ten jest w zasadzie śpiewem liturgicznym Kościoła. Tymczasem został przez Kościół przyjęty i wykorzystany właśnie po to, aby się modlić także podczas Mszy św. Obcowanie z tym śpiewem, który wykonywany był wszakże wyłącznie w języku łacińskim, pozwoliło mi odnaleźć się doskonale na liturgii tradycyjnej. To właśnie w niej znalazł on swoiste dopełnienie – sztuka muzyczna połączyła się z modlitwą. Nie stała tutaj bynajmniej na przeszkodzie moja nieznajomość łaciny, której tłumaczenie miałem podane w podręcznym mszaliku. Gdy słuchamy modnych piosenek po angielsku, też nie wszystko rozumiemy, a jednak mają one na nas spore oddziaływanie. Nie przez przypadek Kościół ofiarował liturgię łacińską wszystkim ludom, przeróżnych ras i języków, znajdujących się na różnorodnym poziomie rozwoju. Ponownie dostrzegłem w tym oznakę jedności i niezmienności Kościoła, ale także jego ogromnej mądrości.
Drążenie tematu Mszy trydenckiej, które podejmowaliśmy zupełnie spontanicznie razem z przyjaciółmi, czasem nawet w obliczu niezrozumienia ze strony księży, wydawało nam się odpowiedzią na wołanie Soboru Watykańskiego II o większe zaangażowanie świeckich w życie Kościoła. Nie było to jedyne nasze zafascynowanie Soborem. W Konstytucji o Liturgii Świętej Sacrosanctum Concilium Sobór nakazywał zachowanie w obrzędach jako języka liturgii języka łacińskiego (KL 36), co więcej – zalecał znajomość tego języka przez wszystkich wiernych: „Należy jednak dbać o to, aby wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim” (KL 54). Sobór potwierdził także, że śpiew gregoriański traktowany powinien być w Kościele jako własny śpiew liturgii rzymskiej (KL 116). W czasie obrad ojcowie soborowi odprawiali wszakże wyłącznie Msze św. trydencką. To ona stanowiła dla nich natchnienie do opracowania tekstu Konstytucji.
Wracając do początku, nie pamiętam, jak wówczas odpowiedzieliśmy. Z pewnością były to jakieś zdawkowe i nieprzemyślane słowa, które niczego nie zmieniły. Być może było jeszcze za wcześnie. Upragnioną Mszą św. odprawianą regularnie w Rzeszowie w niedziele, na razie raz w miesiącu, mogliśmy cieszyć się dopiero w lecie 2006 r. Od 2000 r. Msza odprawiana była sporadycznie, w zasadzie w dni powszednie, przez odwiedzających nas księży z Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra. Sytuacja zmieniła się 3 stycznia 2007 r., gdy ordynariusz rzeszowski ks. bp Kazimierz Górny powołał Duszpasterstwo Tradycji Łacińskiej w Diecezji Rzeszowskiej, ustanawiając ks. dr Krzysztofa Tyburowskiego jego moderatorem. Akt ten stanowił usankcjonowanie dotychczasowych starań podejmowanych przez naszą grupę, a jednocześnie zachętę i błogosławieństwo na przyszłość. Od 14 września 2007 r., czyli od dnia wejścia w życie motu proptio Summorum Pontificum Msza św. trydencka w Rzeszowie odprawiana jest w każdą niedzielę i święto, udzielane też są wszystkie Sakramenty według tradycyjnego rytuału.
Dzisiaj mogę śmiało powiedzieć, że chodzę na Mszę trydencką również dlatego, że jest to mój obowiązek. Wynika on po pierwsze z mojego posłuszeństwa biskupowi diecezjalnemu. Ustanawiając regulamin Duszpasterstwa, ks. biskup zobowiązał jego członków do formacji liturgicznej w oparciu o tradycyjną liturgię. Po drugie – wynika z podążania przez mnie drogą, do której zachęcają polscy biskupi. W liście wystosowanym do wiernych w dniu ogłoszenia motu proprio Summorum Pontificum napisali: „Biskupi zachęcają wiernych... do częstego czerpania z duchowego skarbca liturgii Kościoła”. Po trzecie wreszcie – wynika z mojego pełnego zaufania Ojcu Świętemu. Kardynał Dario Castrillon Hoyos – przewodniczący Pontyfikalnej Komisji Ecclesia Dei, odpowiedzialnej za realizację wspomnianego papieskiego dokumentu, tymi słowami zwrócił się do wiernych: „Powiem wprost: Ojciec Święty chce, aby stara Msza stała się normalnym zjawiskiem w życiu liturgicznym Kościoła, tak aby wszyscy wierni Chrystusowi — młodzi i starsi — mieli możliwość zaznajomienia się ze starszym rytem i mogli czerpać z jego niewypowiedzianego piękna i transcendencji. Ojciec Święty życzy sobie tego ze względów duszpasterskich oraz teologicznych.”
Tekst pierwotnie ukazał się w miesięczniku katolickim LIST w numerze 01/2009, www.list.media.pl