Poniżej zamieszczam mój artykuł, który ukazał się na wiosnę 2007 r. w kwartalniku Pro Fide Rege et Lege nr 1/2007 (57). Było to jeszcze przed opublikowaniem Summorum Pontificum i przed rozpoczęciem pracy w Polsce pierwszego księdza z Instytutu Dobrego Pasterza. Mimo, że część myśli zawartych w tym artykule z pewnością się zdezaktualizowała, sądzę że wiele nadal zachowuje aktualność. Dotyczy to zwłaszcza szeregu dobrych rad, popartych przykładami, jakimi drogami zmierzać do zorganizowania w swojej miejscowości regularnej celebracji Mszy św. w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego.
W ostatnich dniach temat Mszy św. „trydenckiej” niebywale często gościł na łamach różnego rodzaju prasy. Poruszany bywał w związku z przeciekami o przygotowywanym dokumencie papieskim, w którym Ojciec Święty miałby zezwolić na jej szerokie i dowolne celebrowanie. Niezależnie jednak od tego, co w rzeczywistości zmieni ów akt, jedno jest pewne: z dnia na dzień nie wydarzy się nic, jeżeli słowa papieża nie zostaną przekształcone w czyn, przez tych, którym najbardziej zależy na jego treści. Niezależnie też od tego, czy ów dokument rzeczywiście by się ukazał, sam szum jaki wytworzył się wokół Mszy św. spełnił bardzo pozytywną rolę. Dzięki niemu wiele osób pierwszy raz w życiu dowiedziało się, że taka Msza kiedyś w ogóle istniała i ma nadal uprawnione miejsce w liturgii Kościoła. Z pewnością zmusił on też wiele osób do zainteresowania się historią liturgii albo wzbudził potrzebę uczestnictwa w tej jedynej Mszy św., którą Kościół uznawał jako swoją niemalże od czasów apostolskich.
Na fali wytworzonego poruszenia, które trwa od ponad półtora roku, w coraz to nowych miastach uaktywniają się grupy osób, które już wystąpiły lub dopiero zamierzają wystąpić do swojego biskupa ordynariusza o umożliwienie im regularnego uczestnictwa w Mszach św. sprawowanych w klasycznym rycie rzymskim. Trudno już zliczyć te miasta, w których nie żyłoby chociażby kilka osób, powodowanych tą niezrozumiałą w dzisiejszych czasach dla wielu potrzebą. Niestety, mieszkańcy zaledwie tylko kilku z nich mogą cieszyć się możliwością cotygodniowego uczestnictwa we Mszy św. Wszechczasów. Osoby zamieszkałe w pozostałych ośrodkach stale czekają na odmianę swojego losu.
Przykro to stwierdzić, ale pomimo, zdawałoby się jedności celów, miedzy tymi wieloma miastami nie została do tej pory zadzierzgnięta żadna więź. Brakuje jakichkolwiek kontaktów oraz wymiany doświadczeń. W dzisiejszej sytuacji, którą z łatwością można zaobserwować jak Polska długa i szeroka, dążenia wszystkich środowisk tradycyjnych w Polsce wydają się być skierowane jedynie na zapewnienie sobie dostępu do przeżywania Sakramentu Eucharystii w tradycyjnym rycie. Po uzyskaniu możliwości pielęgnowania tego reglamentowanego „towaru” w zaciszu ściśle oznaczonej kaplicy lub kościółka, z reguły inicjatywa takiej grupy zupełnie cichnie. Środowisko zamyka się na cały świat, dąży jedynie do upiększenia oprawy organizowanej przez siebie mszy i stosuje w wysoce ostrożny sposób propagandę szeptaną w celu powiększenia swojego grona. Dzieje się tak może z jednej strony ze strachu przed robieniem zbytniego rozgłosu, a może – i to warto sobie uświadomić – z powodu zupełnego braku wizji długofalowej działalności zmierzającej do odrodzenia i upowszechnienia liturgii klasycznej. Jeżeli jednak sprawa, w którą się wierzy, podbudowana jest jakimś słusznym żądaniem, nieporozumieniem byłoby nie pragnąć, aby z jej ostatecznego triumfu cieszyło się jak najwięcej ludzi.
Kontrrewolucja nie może być odwrotnością rewolucji. Każdy konserwatysta doskonale zna zasadę, którą kiedyś sformułował hrabia De Maistre. To uniwersalne prawo dziejowe powinno znaleźć zastosowanie zarówno w polityce państwowej jak i w obszarze religii. W życiu duchowym, wielcy mistrzowie od zawsze uczyli, że droga do doskonałości wiedzie poprzez powolny i ustawiczny rozwój, a nie nagłe i radykalne działania. Jeśli prawo to zastosujemy na polu pracy o prawdziwą odnowę Kościoła i przywrócenie należnego w nim miejsca liturgii klasycznej, oczom naszym ukaże się właściwa droga, która zaprowadzić nas może do zamierzonego celu.
O należne miejsce rytu rzymskiego w Kościele trzeba upominać się w takim zakresie i w taki sposób, w jaki jest to rzeczywiście możliwe w aktualnych warunkach i o ile pozostaje w zasięgu działania osób podejmujących się tego trudu. Należy tak działać, aby poprzez nierozsądne zachowanie nie zrazić innych osób do inicjatywy, którą firmuje się własną osobą. Przede wszystkim nie można doszukiwać się z góry złych intencji we wszystkich, którzy nie są jawnymi entuzjastami tradycyjnych form liturgicznych. Dla każdego, kto nie jest oderwany od rzeczywistości i chociaż trochę orientuje się w tym, o czym naucza się i rozmawia w seminariach, czym żyją dzisiejsi księża, jasne jest, że większość z nich po prostu nie ma pojęcia o historii katolickiej liturgii. Nie można więc od razu zakładać, że jej propagowanie musi łączyć się z walką z ludźmi celowo uprzedzonymi. Prawdziwe zadanie dla „tradycjonalistów” polega raczej na pracy edukacyjnej, na sumiennym, uczciwym i cierpliwym odkrywaniu Tradycji Kościoła i jego liturgii, w sposób wysoce wrażliwy i przemyślany, aby nikogo do niej nie zrazić. O klastycznym rycie Mszy św. ludzie muszą się przede wszystkim dowiedzieć. Walkę trzeba wydać panującej w tej kwestii niezawinionej powszechnej niewiedzy i fałszywym skojarzeniom, każącym identyfikować go wyłącznie z ruchami uznanymi w powszechnym mniemaniu za schizmatyckie, a tym samym z miejsca wywołującymi negatywne reakcje. Ludzka natura ma to do siebie, że o wartości głoszonych przez kogoś poglądów, decyduje w znacznej mierze sposób życia tego, kto te poglądy głosi. Poglądy nie poparte świadectwem życia są dla większości osób fałszywe, tak jak fałszywe jest życie tych, którzy co innego mówią, a co innego czynią.
Często środowiska walczące o Mszę św., zranione wieloma upokorzeniami, zniechęcone trudnościami i wieloletnią bezowocną walką, nabierają swoistego dystansu do współczesnego Kościoła. Ich walka zmierza tylko do jednego – do indultu. Do jednorazowej zgody biskupa miejsca, zezwalającej na celebrację Mszy. Pewien absurd takiej sytuacji, w której istnieje konieczność otrzymania specjalnego indultu na coś ,co nigdy nie zostało zakazane, wytwarza w tych grupach poczucie swoistego odrzucenia. Osoby dążące do indultu nabywają w czasie swej trudnej pracy przeświadczenia, że są w swoim Kościele członkami drugiej kategorii. Kościół ich nie rozumie, w pewnym sensie ich zdradza, samemu odrzucając swoją liturgiczną tradycję. Przy tym udziela jeszcze specjalnych względów różnym posoborowym wspólnotom, które propagując nową duchowość, dodatkowo wzmacniają wewnątrz niego trend odchodzenia od zwyczajów uświęconych przez setki lat. Indult w takiej sytuacji staje się niejako symbolem walki – nie chcemy być kolejną wspólnotą w szeregu, nie chcemy niczego więcej od Kościoła, który nas nie rozumie, chcemy tylko zezwolenia, aby koczować gdzieś na jego obrzeżach, aby czuwać na tę chwilę, gdy być może przebudzi się i zwróci do nas o przekazanie tego światła Tradycji, które przechowywaliśmy skrupulatnie w czasach, gdy jego owładnęły mroki.
Każdy rozsądnie myślący człowiek musi prędzej czy później stwierdzić, że sytuacja w której środowiska tradycyjne stawiają się niejako w opozycji do Kościoła, występując z niepomiernie mniej znaczącej pozycji, pragnąc dyktować swoje warunki i niemal żądać nawrócenia całego Kościoła, staje się niedorzeczna.
Postawienie sprawy "wszystko albo nic" równa się w efekcie samobójstwu. To nic innego jak skazanie się na wegetację na skraju życia kościelnego. To zgoda, aby tolerowano nas nie próbując zrozumieć, aby tolerowano nas jedynie w celu łatwiejszego wysegregowania i powolnego wyeliminowania. Bardziej logiczną konsekwencją takiego podejścia byłoby raczej jawne opowiedzenie się za sedewakantyzmem. Jeżeli zaś - mimo wszystko – czujemy się członkami Kościoła posoborowego, musimy respektować jego prawa. Dlatego od dawna jestem zwolennikiem obierania przez grupy indultowe takiej taktyki, aby zgodnie z posoborowym prawem, wypracować sobie jak największą wolność w diecezji. Jest w tym być może jakaś specyficzna, konserwatywna, stańczykowska, galicyjska nuta, może nie dla wszystkich zrozumiała. Jeżeli na dzień dzisiejszy nie możemy mieć pełni niepodległości, miejmy chociażby wolność, która umożliwi nam rozwój, aby gdy nadejdzie odpowiedni dzień, nie zastał nas nieprzygotowanych.
Warto zastanowić się więc, jakie są bliższe i dalsze cele, priorytety, kierunki działania środowisk tradycyjnych w Polsce? Gdy obserwuje się dyskusje i poczynania ich członków, daje się zauważyć zupełny brak jakiegokolwiek planu, szerokiej wizji działania, ustalonej taktyki, zwłaszcza na płaszczyźnie ogólnopolskiej. Nie twierdzę, że wszystkie pomyślane zamysły muszą mieć od razu walor wykonalności w danych warunkach. Trzeba mieć jednak zawsze pod ręką gotowy plan, aby - z jednej strony wytrwale do niego dążyć, a z drugiej - gdy nagle pojawią się sprzyjające okoliczności – nie zgłupieć i nie zmarnować szansy.
Od pewnego czasu słychać dyskusję o tym, czy środowiska wiernych pragnących uczestniczyć w Mszach św. w klasycznym rycie rzymskim mogą, bez zatracenia swojej tożsamości, zgodzić się na zalegalizowaną działalność w Kościele na zasadzie wydzielonego i zatwierdzonego ruchu. Nie ulega wątpliwości, że wraz z rozrostem i powstawaniem w wielu miastach nowych grup, trzeba będzie prędzej czy później uświadomić sobie, że nie da się inaczej działać aniżeli w sposób zgodny z prawem kościelnym. Są bowiem tylko dwie opcje - albo nielegalnie (a precyzyjniej: na krawędzi legalności), na zasadzie wyjątku, indultu, wiecznie w walce, nie wiadomo w gruncie rzeczy o co, albo w pełni legalnie - na zasadzie np. duszpasterstwa. Pierwsza opcja zawsze będzie przesądzać o marginalizacji ruchu. Druga jest zarazem pokusą, jak i wyzwaniem.
Wbrew obawom wielu osób i posądzeniom o zaszeregowanie ruchu tradycji wśród innych posoborowych wspólnot, nie można porównywać z nimi statusu prawnego duszpasterstwa. Oaza, odnowa, neokatechumenat są to wspólnoty, które rządzą się całkiem innym prawem. Duszpasterstwo zaś to luźny związek wiernych, połączonych pewnymi wspólnymi dążeniami, charakteryzujący się sporą wolnością działania w swoich ramach. Gdyby nawet w Kościele panował niepodzielnie ryt klasyczny, sądzę, że nie byłoby powodu, aby nie powstało akurat specjalne duszpasterstwo, którego "charyzmatem" byłoby szczególne propagowanie Tradycji, kultury i liturgii katolickiej.
Precedens w tej materii pojawił się z początkiem roku w Diecezji Rzeszowskiej. W dniu 3 stycznia 2007 r. mieliśmy okazję świętować powołanie pierwszego w Polsce, a kto wie czy nie w świecie, oficjalnego Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej. Ordynariusz Rzeszowski ks. biskup Kazimierz Górny, wydając dekret zatwierdzający jego regulamin, wskazał jednocześnie ks. dra Krzysztofa Tyburowskiego na pierwszego duszpasterza. Warto zauważyć, że od 2000 roku środowisko rzeszowskie działało w formie stowarzyszenia Una Voce Resovia, występując oficjalnie pod szyldem tej międzynarodowej organizacji.
Droga do powstania Duszpasterstwa nie była bynajmniej usłana różami. Wiodła przez cierpliwe i wytrwałe zaznaczanie swojej obecności w życiu Diecezji już od 1997 roku. Szczególną zasługę miał tutaj Sławomir Dronka, który jako pierwszy w Rzeszowie podejmował publicznie temat tradycyjnej liturgii, stworzył także jeden z pierwszych w Polsce tradycyjnych portali internetowych „Sal terrae”. Trzeba przyznać, że te działania często kończyły się sporym rozczarowaniem. Tamten okres wymagał podjęcia przez osoby zaangażowane w powstanie Duszpasterstwa wielu wyrzeczeń, a przede wszystkim pozostawienia na boku wygórowanych oczekiwań. Była to swoista „próba czasu”, której sens brzmiał następująco – „jeśli to jest Boże, to przetrwa”. Miesiąc po miesiącu, rok po roku, Rzeszowianie działali więc według wskazówek Ewangelisty "nastawaj w porę, nie w porę" (2 Tm 4,2), mając w pamięci jego naukę: "ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie" (Łk 18,5). Tym, co ugruntowywało ich miejsce w tutejszym Kościele było organizowanie nieregularnych Mszy św., zawsze za zgodą i w porozumieniu z kurią diecezjalną, odprawianych przez przyjeżdżających gościnnie księży z Bractwa Św. Piotra. Wydarzenia te stanowiły pretekst do dyskusji i autoprezentacji, stwarzały także okazje do wypracowania znajomości z miejscowym duchowieństwem, które przekonywało się, że zainteresowanie Mszą św. w rycie klasycznym nie musi łączyć się z odrzucaniem wszystkiego, co związane jest ze współczesnym Kościołem. Takie działanie z jednej strony pozwoliło wzbudzić wśród księży zaufanie do „tradycjonalistów”, a z drugiej pozwoliło im na oswojenie się z Mszą trydencką, która przestała kojarzyć się wyłącznie z oporem i przeszłością bez powrotu. Tak więc droga do powstania Duszpasterstwa w Rzeszowie, wybrukowana była nie groźbami odwołania do Komisji Eccesia Dei, nie nieufnością i roszczeniami domagającymi się uszanowania „słusznych żądań”, ale zaangażowaniem w życie swoich parafii, udziałem w pielgrzymkach (w czasie których zawsze jest dość dużo czasu na luźną dyskusję), obecnością w regionalnych organizacjach i prasie. Jakie efekty przyniosła taka taktyka, miejmy nadziej,ę że będzie nam dane poznać w niedalekiej przyszłości. Mimo obaw i ustawicznych przestróg nie powstał w Diecezji Rzeszowskiej żaden rezerwat, nie wysegregowano elementów wrogich i wichrzycielskich, aby łatwiej było je spacyfikować. Dana zaś została pewnej grupie osób niebywała szansa poparta zachętą i błogosławieństwem Biskupa. Msza św. otrzymała prawo powrotu do miejscowych kościołów; prawo, aby mówiono o niej jawnie na różnych spotkaniach, w seminarium, w szkołach, w salkach parafialnych, wśród młodzieży, osób starszych, księży i sióstr zakonnych. Msza św. w klasycznym rycie rzymskim znowu ma rację bytu! Wierzymy, że zrobiliśmy, co było można, aby przywrócić ją na nowo rzeszowskiemu Kościołowi i od nas zależy w dużym stopniu to, aby ona była regularnie, godnie i należycie celebrowana. Reszta to już sprawa Boża. Wszystko co robimy, nie czynimy przecież dla wrażeń estetycznych czy z przekory, lecz jedynie ad maiorem Dei gloriam. Przez Mszę św. Chrystus wylewa niezliczone zdroje łask, które owocują wśród wiernych przyjmujących je z czystym sercem. Z tej strony oczekujemy największej pomocy w rozszerzaniu i utwierdzeniu podejmowanego przez nas dzieła.
Chciałem zwrócić uwagę na sposób, w jaki nawet najmniejsze grupy działające w miastach, w których do tej pory nie było Mszy św. w klasycznym rycie, mogą zainaugurować lub rozwinąć swoją działalność. Z nieocenioną pomocą przychodzą w tych wypadkach kapłani z Bractwa Św. Piotra, którzy przebywają aktualnie w Krakowie. Jak wszyscy wiemy, nadal nie został oficjalnie zatwierdzony ich pobyt w naszym kraju. Ks. Wojciech Grygiel i ks. Andrzej Komorowski mają status studentów. Jest to oczywiście rozwiązanie czasowe i nie dające pewności na trwały pobyt w Polsce. Jednym z najważniejszych kryteriów, jakie brane są pod uwagę w przeróżnych "za i przeciw" Bractwu Św. Piotra w Polsce jest rzeczywiste zapotrzebowanie na posługę księży w naszej Ojczyźnie. Dlatego bardzo ważne jest dawanie im do zrozumienia, a także pośrednio "wszelkim innym czynnikom", że są potrzebni, że są zapraszani, że są niemalże rozchwytywani, że pracy dla nich jest bardzo dużo... Każde środowisko, któremu na sercu leży troska o powrót tradycyjnej liturgii powinno dążyć do nawiązania silniejszych więzi z księżmi z Bractwa oraz do utrzymywania z nimi stałych kontaktów. W miastach, gdzie nie ma księdza, który potrafiłby odprawiać „starą” Mszę lub w których w ogóle nie wydano zgody na indult, często zaproszenie księdza z Bractwa Św. Piotra, staje się jedynym pretekstem, aby Msza św. w klasycznym rycie mogła zagościć chociaż raz na jakiś czas.
To właśnie dzięki posłudze księży z Bractwa Św. Piotra rozwinął się w Rzeszowie ruch, który doprowadził do powołania Duszpasterstwa. Czy można traktować przykład rzeszowski w charakterze wzoru do naśladowania, ideału ku któremu powinny zmierzać pozostałe środowiska? Z pewnością jest to jedno z najbardziej konkretnych osiągnięć, jakie udało się wypracować przez którąkolwiek grupę działającą w Polsce. Innych przykładów jak na razie nie widać, nie widać też innych konkretnych pomysłów. Warto więc wykorzystać ten swoisty precedens. Być może jest to właśnie ten znak z Nieba, przez który wskazana jest najwłaściwsza droga. Jednak jeszcze raz trzeba zauważyć, że powołanie duszpasterstwa nie może być celem samym w sobie, wraz z którego osiągnięciem można będzie osiąść na laurach. Grupy zmierzające do tego celu powinny mieć świadomość, że jego powstanie będzie stanowiło dopiero początek, który stworzy pole do prowadzenia prawdziwej działalności. Powstanie duszpasterstwa powinno być więc raczej aktem legalizującym dotychczasowe działanie, do tej pory nieformalnie zorganizowanych środowisk.
Marzeniem, które mogę tylko nieśmiało wypowiedzieć, byłoby powstanie w Polsce ogólnokrajowego Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej, z wyznaczonym na jego czele ogólnopolskim duszpasterzem. Po ludzku patrząc, wydaje się że jest to raczej melodia bardzo dalekiej przyszłości. Jednak, kto wie, czy jeśli już teraz zaczniemy do niej dążyć, nie stanie się ona bardziej bliska, niż nasze ustawiczne wyczekiwania na to, że stanie się jakiś cud i ktoś inny, swoją bezpośrednią ingerencją zrobi wszystko za nas.
W ostatnich dniach temat Mszy św. „trydenckiej” niebywale często gościł na łamach różnego rodzaju prasy. Poruszany bywał w związku z przeciekami o przygotowywanym dokumencie papieskim, w którym Ojciec Święty miałby zezwolić na jej szerokie i dowolne celebrowanie. Niezależnie jednak od tego, co w rzeczywistości zmieni ów akt, jedno jest pewne: z dnia na dzień nie wydarzy się nic, jeżeli słowa papieża nie zostaną przekształcone w czyn, przez tych, którym najbardziej zależy na jego treści. Niezależnie też od tego, czy ów dokument rzeczywiście by się ukazał, sam szum jaki wytworzył się wokół Mszy św. spełnił bardzo pozytywną rolę. Dzięki niemu wiele osób pierwszy raz w życiu dowiedziało się, że taka Msza kiedyś w ogóle istniała i ma nadal uprawnione miejsce w liturgii Kościoła. Z pewnością zmusił on też wiele osób do zainteresowania się historią liturgii albo wzbudził potrzebę uczestnictwa w tej jedynej Mszy św., którą Kościół uznawał jako swoją niemalże od czasów apostolskich.
Na fali wytworzonego poruszenia, które trwa od ponad półtora roku, w coraz to nowych miastach uaktywniają się grupy osób, które już wystąpiły lub dopiero zamierzają wystąpić do swojego biskupa ordynariusza o umożliwienie im regularnego uczestnictwa w Mszach św. sprawowanych w klasycznym rycie rzymskim. Trudno już zliczyć te miasta, w których nie żyłoby chociażby kilka osób, powodowanych tą niezrozumiałą w dzisiejszych czasach dla wielu potrzebą. Niestety, mieszkańcy zaledwie tylko kilku z nich mogą cieszyć się możliwością cotygodniowego uczestnictwa we Mszy św. Wszechczasów. Osoby zamieszkałe w pozostałych ośrodkach stale czekają na odmianę swojego losu.
Przykro to stwierdzić, ale pomimo, zdawałoby się jedności celów, miedzy tymi wieloma miastami nie została do tej pory zadzierzgnięta żadna więź. Brakuje jakichkolwiek kontaktów oraz wymiany doświadczeń. W dzisiejszej sytuacji, którą z łatwością można zaobserwować jak Polska długa i szeroka, dążenia wszystkich środowisk tradycyjnych w Polsce wydają się być skierowane jedynie na zapewnienie sobie dostępu do przeżywania Sakramentu Eucharystii w tradycyjnym rycie. Po uzyskaniu możliwości pielęgnowania tego reglamentowanego „towaru” w zaciszu ściśle oznaczonej kaplicy lub kościółka, z reguły inicjatywa takiej grupy zupełnie cichnie. Środowisko zamyka się na cały świat, dąży jedynie do upiększenia oprawy organizowanej przez siebie mszy i stosuje w wysoce ostrożny sposób propagandę szeptaną w celu powiększenia swojego grona. Dzieje się tak może z jednej strony ze strachu przed robieniem zbytniego rozgłosu, a może – i to warto sobie uświadomić – z powodu zupełnego braku wizji długofalowej działalności zmierzającej do odrodzenia i upowszechnienia liturgii klasycznej. Jeżeli jednak sprawa, w którą się wierzy, podbudowana jest jakimś słusznym żądaniem, nieporozumieniem byłoby nie pragnąć, aby z jej ostatecznego triumfu cieszyło się jak najwięcej ludzi.
Kontrrewolucja nie może być odwrotnością rewolucji. Każdy konserwatysta doskonale zna zasadę, którą kiedyś sformułował hrabia De Maistre. To uniwersalne prawo dziejowe powinno znaleźć zastosowanie zarówno w polityce państwowej jak i w obszarze religii. W życiu duchowym, wielcy mistrzowie od zawsze uczyli, że droga do doskonałości wiedzie poprzez powolny i ustawiczny rozwój, a nie nagłe i radykalne działania. Jeśli prawo to zastosujemy na polu pracy o prawdziwą odnowę Kościoła i przywrócenie należnego w nim miejsca liturgii klasycznej, oczom naszym ukaże się właściwa droga, która zaprowadzić nas może do zamierzonego celu.
O należne miejsce rytu rzymskiego w Kościele trzeba upominać się w takim zakresie i w taki sposób, w jaki jest to rzeczywiście możliwe w aktualnych warunkach i o ile pozostaje w zasięgu działania osób podejmujących się tego trudu. Należy tak działać, aby poprzez nierozsądne zachowanie nie zrazić innych osób do inicjatywy, którą firmuje się własną osobą. Przede wszystkim nie można doszukiwać się z góry złych intencji we wszystkich, którzy nie są jawnymi entuzjastami tradycyjnych form liturgicznych. Dla każdego, kto nie jest oderwany od rzeczywistości i chociaż trochę orientuje się w tym, o czym naucza się i rozmawia w seminariach, czym żyją dzisiejsi księża, jasne jest, że większość z nich po prostu nie ma pojęcia o historii katolickiej liturgii. Nie można więc od razu zakładać, że jej propagowanie musi łączyć się z walką z ludźmi celowo uprzedzonymi. Prawdziwe zadanie dla „tradycjonalistów” polega raczej na pracy edukacyjnej, na sumiennym, uczciwym i cierpliwym odkrywaniu Tradycji Kościoła i jego liturgii, w sposób wysoce wrażliwy i przemyślany, aby nikogo do niej nie zrazić. O klastycznym rycie Mszy św. ludzie muszą się przede wszystkim dowiedzieć. Walkę trzeba wydać panującej w tej kwestii niezawinionej powszechnej niewiedzy i fałszywym skojarzeniom, każącym identyfikować go wyłącznie z ruchami uznanymi w powszechnym mniemaniu za schizmatyckie, a tym samym z miejsca wywołującymi negatywne reakcje. Ludzka natura ma to do siebie, że o wartości głoszonych przez kogoś poglądów, decyduje w znacznej mierze sposób życia tego, kto te poglądy głosi. Poglądy nie poparte świadectwem życia są dla większości osób fałszywe, tak jak fałszywe jest życie tych, którzy co innego mówią, a co innego czynią.
Często środowiska walczące o Mszę św., zranione wieloma upokorzeniami, zniechęcone trudnościami i wieloletnią bezowocną walką, nabierają swoistego dystansu do współczesnego Kościoła. Ich walka zmierza tylko do jednego – do indultu. Do jednorazowej zgody biskupa miejsca, zezwalającej na celebrację Mszy. Pewien absurd takiej sytuacji, w której istnieje konieczność otrzymania specjalnego indultu na coś ,co nigdy nie zostało zakazane, wytwarza w tych grupach poczucie swoistego odrzucenia. Osoby dążące do indultu nabywają w czasie swej trudnej pracy przeświadczenia, że są w swoim Kościele członkami drugiej kategorii. Kościół ich nie rozumie, w pewnym sensie ich zdradza, samemu odrzucając swoją liturgiczną tradycję. Przy tym udziela jeszcze specjalnych względów różnym posoborowym wspólnotom, które propagując nową duchowość, dodatkowo wzmacniają wewnątrz niego trend odchodzenia od zwyczajów uświęconych przez setki lat. Indult w takiej sytuacji staje się niejako symbolem walki – nie chcemy być kolejną wspólnotą w szeregu, nie chcemy niczego więcej od Kościoła, który nas nie rozumie, chcemy tylko zezwolenia, aby koczować gdzieś na jego obrzeżach, aby czuwać na tę chwilę, gdy być może przebudzi się i zwróci do nas o przekazanie tego światła Tradycji, które przechowywaliśmy skrupulatnie w czasach, gdy jego owładnęły mroki.
Każdy rozsądnie myślący człowiek musi prędzej czy później stwierdzić, że sytuacja w której środowiska tradycyjne stawiają się niejako w opozycji do Kościoła, występując z niepomiernie mniej znaczącej pozycji, pragnąc dyktować swoje warunki i niemal żądać nawrócenia całego Kościoła, staje się niedorzeczna.
Postawienie sprawy "wszystko albo nic" równa się w efekcie samobójstwu. To nic innego jak skazanie się na wegetację na skraju życia kościelnego. To zgoda, aby tolerowano nas nie próbując zrozumieć, aby tolerowano nas jedynie w celu łatwiejszego wysegregowania i powolnego wyeliminowania. Bardziej logiczną konsekwencją takiego podejścia byłoby raczej jawne opowiedzenie się za sedewakantyzmem. Jeżeli zaś - mimo wszystko – czujemy się członkami Kościoła posoborowego, musimy respektować jego prawa. Dlatego od dawna jestem zwolennikiem obierania przez grupy indultowe takiej taktyki, aby zgodnie z posoborowym prawem, wypracować sobie jak największą wolność w diecezji. Jest w tym być może jakaś specyficzna, konserwatywna, stańczykowska, galicyjska nuta, może nie dla wszystkich zrozumiała. Jeżeli na dzień dzisiejszy nie możemy mieć pełni niepodległości, miejmy chociażby wolność, która umożliwi nam rozwój, aby gdy nadejdzie odpowiedni dzień, nie zastał nas nieprzygotowanych.
Warto zastanowić się więc, jakie są bliższe i dalsze cele, priorytety, kierunki działania środowisk tradycyjnych w Polsce? Gdy obserwuje się dyskusje i poczynania ich członków, daje się zauważyć zupełny brak jakiegokolwiek planu, szerokiej wizji działania, ustalonej taktyki, zwłaszcza na płaszczyźnie ogólnopolskiej. Nie twierdzę, że wszystkie pomyślane zamysły muszą mieć od razu walor wykonalności w danych warunkach. Trzeba mieć jednak zawsze pod ręką gotowy plan, aby - z jednej strony wytrwale do niego dążyć, a z drugiej - gdy nagle pojawią się sprzyjające okoliczności – nie zgłupieć i nie zmarnować szansy.
Od pewnego czasu słychać dyskusję o tym, czy środowiska wiernych pragnących uczestniczyć w Mszach św. w klasycznym rycie rzymskim mogą, bez zatracenia swojej tożsamości, zgodzić się na zalegalizowaną działalność w Kościele na zasadzie wydzielonego i zatwierdzonego ruchu. Nie ulega wątpliwości, że wraz z rozrostem i powstawaniem w wielu miastach nowych grup, trzeba będzie prędzej czy później uświadomić sobie, że nie da się inaczej działać aniżeli w sposób zgodny z prawem kościelnym. Są bowiem tylko dwie opcje - albo nielegalnie (a precyzyjniej: na krawędzi legalności), na zasadzie wyjątku, indultu, wiecznie w walce, nie wiadomo w gruncie rzeczy o co, albo w pełni legalnie - na zasadzie np. duszpasterstwa. Pierwsza opcja zawsze będzie przesądzać o marginalizacji ruchu. Druga jest zarazem pokusą, jak i wyzwaniem.
Wbrew obawom wielu osób i posądzeniom o zaszeregowanie ruchu tradycji wśród innych posoborowych wspólnot, nie można porównywać z nimi statusu prawnego duszpasterstwa. Oaza, odnowa, neokatechumenat są to wspólnoty, które rządzą się całkiem innym prawem. Duszpasterstwo zaś to luźny związek wiernych, połączonych pewnymi wspólnymi dążeniami, charakteryzujący się sporą wolnością działania w swoich ramach. Gdyby nawet w Kościele panował niepodzielnie ryt klasyczny, sądzę, że nie byłoby powodu, aby nie powstało akurat specjalne duszpasterstwo, którego "charyzmatem" byłoby szczególne propagowanie Tradycji, kultury i liturgii katolickiej.
Precedens w tej materii pojawił się z początkiem roku w Diecezji Rzeszowskiej. W dniu 3 stycznia 2007 r. mieliśmy okazję świętować powołanie pierwszego w Polsce, a kto wie czy nie w świecie, oficjalnego Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej. Ordynariusz Rzeszowski ks. biskup Kazimierz Górny, wydając dekret zatwierdzający jego regulamin, wskazał jednocześnie ks. dra Krzysztofa Tyburowskiego na pierwszego duszpasterza. Warto zauważyć, że od 2000 roku środowisko rzeszowskie działało w formie stowarzyszenia Una Voce Resovia, występując oficjalnie pod szyldem tej międzynarodowej organizacji.
Droga do powstania Duszpasterstwa nie była bynajmniej usłana różami. Wiodła przez cierpliwe i wytrwałe zaznaczanie swojej obecności w życiu Diecezji już od 1997 roku. Szczególną zasługę miał tutaj Sławomir Dronka, który jako pierwszy w Rzeszowie podejmował publicznie temat tradycyjnej liturgii, stworzył także jeden z pierwszych w Polsce tradycyjnych portali internetowych „Sal terrae”. Trzeba przyznać, że te działania często kończyły się sporym rozczarowaniem. Tamten okres wymagał podjęcia przez osoby zaangażowane w powstanie Duszpasterstwa wielu wyrzeczeń, a przede wszystkim pozostawienia na boku wygórowanych oczekiwań. Była to swoista „próba czasu”, której sens brzmiał następująco – „jeśli to jest Boże, to przetrwa”. Miesiąc po miesiącu, rok po roku, Rzeszowianie działali więc według wskazówek Ewangelisty "nastawaj w porę, nie w porę" (2 Tm 4,2), mając w pamięci jego naukę: "ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie" (Łk 18,5). Tym, co ugruntowywało ich miejsce w tutejszym Kościele było organizowanie nieregularnych Mszy św., zawsze za zgodą i w porozumieniu z kurią diecezjalną, odprawianych przez przyjeżdżających gościnnie księży z Bractwa Św. Piotra. Wydarzenia te stanowiły pretekst do dyskusji i autoprezentacji, stwarzały także okazje do wypracowania znajomości z miejscowym duchowieństwem, które przekonywało się, że zainteresowanie Mszą św. w rycie klasycznym nie musi łączyć się z odrzucaniem wszystkiego, co związane jest ze współczesnym Kościołem. Takie działanie z jednej strony pozwoliło wzbudzić wśród księży zaufanie do „tradycjonalistów”, a z drugiej pozwoliło im na oswojenie się z Mszą trydencką, która przestała kojarzyć się wyłącznie z oporem i przeszłością bez powrotu. Tak więc droga do powstania Duszpasterstwa w Rzeszowie, wybrukowana była nie groźbami odwołania do Komisji Eccesia Dei, nie nieufnością i roszczeniami domagającymi się uszanowania „słusznych żądań”, ale zaangażowaniem w życie swoich parafii, udziałem w pielgrzymkach (w czasie których zawsze jest dość dużo czasu na luźną dyskusję), obecnością w regionalnych organizacjach i prasie. Jakie efekty przyniosła taka taktyka, miejmy nadziej,ę że będzie nam dane poznać w niedalekiej przyszłości. Mimo obaw i ustawicznych przestróg nie powstał w Diecezji Rzeszowskiej żaden rezerwat, nie wysegregowano elementów wrogich i wichrzycielskich, aby łatwiej było je spacyfikować. Dana zaś została pewnej grupie osób niebywała szansa poparta zachętą i błogosławieństwem Biskupa. Msza św. otrzymała prawo powrotu do miejscowych kościołów; prawo, aby mówiono o niej jawnie na różnych spotkaniach, w seminarium, w szkołach, w salkach parafialnych, wśród młodzieży, osób starszych, księży i sióstr zakonnych. Msza św. w klasycznym rycie rzymskim znowu ma rację bytu! Wierzymy, że zrobiliśmy, co było można, aby przywrócić ją na nowo rzeszowskiemu Kościołowi i od nas zależy w dużym stopniu to, aby ona była regularnie, godnie i należycie celebrowana. Reszta to już sprawa Boża. Wszystko co robimy, nie czynimy przecież dla wrażeń estetycznych czy z przekory, lecz jedynie ad maiorem Dei gloriam. Przez Mszę św. Chrystus wylewa niezliczone zdroje łask, które owocują wśród wiernych przyjmujących je z czystym sercem. Z tej strony oczekujemy największej pomocy w rozszerzaniu i utwierdzeniu podejmowanego przez nas dzieła.
Chciałem zwrócić uwagę na sposób, w jaki nawet najmniejsze grupy działające w miastach, w których do tej pory nie było Mszy św. w klasycznym rycie, mogą zainaugurować lub rozwinąć swoją działalność. Z nieocenioną pomocą przychodzą w tych wypadkach kapłani z Bractwa Św. Piotra, którzy przebywają aktualnie w Krakowie. Jak wszyscy wiemy, nadal nie został oficjalnie zatwierdzony ich pobyt w naszym kraju. Ks. Wojciech Grygiel i ks. Andrzej Komorowski mają status studentów. Jest to oczywiście rozwiązanie czasowe i nie dające pewności na trwały pobyt w Polsce. Jednym z najważniejszych kryteriów, jakie brane są pod uwagę w przeróżnych "za i przeciw" Bractwu Św. Piotra w Polsce jest rzeczywiste zapotrzebowanie na posługę księży w naszej Ojczyźnie. Dlatego bardzo ważne jest dawanie im do zrozumienia, a także pośrednio "wszelkim innym czynnikom", że są potrzebni, że są zapraszani, że są niemalże rozchwytywani, że pracy dla nich jest bardzo dużo... Każde środowisko, któremu na sercu leży troska o powrót tradycyjnej liturgii powinno dążyć do nawiązania silniejszych więzi z księżmi z Bractwa oraz do utrzymywania z nimi stałych kontaktów. W miastach, gdzie nie ma księdza, który potrafiłby odprawiać „starą” Mszę lub w których w ogóle nie wydano zgody na indult, często zaproszenie księdza z Bractwa Św. Piotra, staje się jedynym pretekstem, aby Msza św. w klasycznym rycie mogła zagościć chociaż raz na jakiś czas.
To właśnie dzięki posłudze księży z Bractwa Św. Piotra rozwinął się w Rzeszowie ruch, który doprowadził do powołania Duszpasterstwa. Czy można traktować przykład rzeszowski w charakterze wzoru do naśladowania, ideału ku któremu powinny zmierzać pozostałe środowiska? Z pewnością jest to jedno z najbardziej konkretnych osiągnięć, jakie udało się wypracować przez którąkolwiek grupę działającą w Polsce. Innych przykładów jak na razie nie widać, nie widać też innych konkretnych pomysłów. Warto więc wykorzystać ten swoisty precedens. Być może jest to właśnie ten znak z Nieba, przez który wskazana jest najwłaściwsza droga. Jednak jeszcze raz trzeba zauważyć, że powołanie duszpasterstwa nie może być celem samym w sobie, wraz z którego osiągnięciem można będzie osiąść na laurach. Grupy zmierzające do tego celu powinny mieć świadomość, że jego powstanie będzie stanowiło dopiero początek, który stworzy pole do prowadzenia prawdziwej działalności. Powstanie duszpasterstwa powinno być więc raczej aktem legalizującym dotychczasowe działanie, do tej pory nieformalnie zorganizowanych środowisk.
Marzeniem, które mogę tylko nieśmiało wypowiedzieć, byłoby powstanie w Polsce ogólnokrajowego Duszpasterstwa Tradycji Łacińskiej, z wyznaczonym na jego czele ogólnopolskim duszpasterzem. Po ludzku patrząc, wydaje się że jest to raczej melodia bardzo dalekiej przyszłości. Jednak, kto wie, czy jeśli już teraz zaczniemy do niej dążyć, nie stanie się ona bardziej bliska, niż nasze ustawiczne wyczekiwania na to, że stanie się jakiś cud i ktoś inny, swoją bezpośrednią ingerencją zrobi wszystko za nas.