Przypominamy tekst Pawła Milcarka, który zamieścił on na którymś ze swoich wcześniejszych blogów, a który udało nam się wyszperać z internetowego archiwum. Jest on ze wszech miar godny odświeżenia:
Było to w lipcu 2001. W niewielkiej czytelni “zewnętrznej” opactwa Fontgombault - zmienionej akurat w miejsce obrad seminarium liturgicznego z udziałem kard. Ratzingera - w jakieś 40 osób słuchaliśmy pewnego niepozornego księdza diecezjalnego z Francji. Opowiadał o tym, jak biskup powierzył mu pewną rozłożoną parafię, mówiąc: zrób z tym coś. Nowy proboszcz przystąpił do żmudnej pracy. Z uśmiechem, równocześnie filuternym i skromnym, opowiadał nam, jak to krok po kroku przywracał sakralność liturgii parafialnej (i to w kilku kościołach filialnych na raz). Z ministrantek zrobił bielanki, rozwiązał “ekipę liturgiczną” dyktującą różne arbitralne wynalazki, następnie wprowadził do Mszy pewne elementy łaciny i po kolei różne składniki gregoriańskiego kyriale… Potem zaczął przy ołtarzu “stołowym” odprawiać ad orientem, versus Dominum… Wnet skasował “stół” i przeniósł się z celebrą do starego ołtarza… Co ciekawe, miał wciąż wrażenie, że jego parafianie, poza nielicznymi wyjątkami, przyjmowali to wszystko z jakąś ulgą. Po pewnym czasie przyszła ta chwila, gdy ksiądz proboszcz odprawił “starą” Mszę, czyli Mszę tradycyjną po prostu - było to już wtedy gdy dobrze znał swoich parafian, a oni dobrze go znali. Po tej pierwszej starej Mszy do księdza podeszło kilkoro parafian. “Widzieliśmy, że od początku ksiądz wiedział, czego chce, i że właśnie tak to się skończy. Nic nie mówiliśmy, ale czekaliśmy na to!”.
Wiele osób bolało, że pamiętne wskazania KEP, dotyczące sprawowania Mszy św. według listu apostolskiego w formie motu proprio Summorum Pontificum, przewidują niemożność odprawiania niedzielnej Mszy św. w formie nadzwyczajnej w miejsce wpisanej w grafiku Mszy św. w formie zwyczajnej. W dużych parafiach miejskich, gdzie Msze św. odprawiane są przez całą niedzielę od rana do wieczora co półtorej godziny, czyni to praktycznie niemożliwą recepcję papieskiego dokumentu.
Tymczasem, tam gdzie mimo wskazań Episkopatu zastąpiono w niedzielę jedną Mszę "zwyczajną" - Mszą "nadzwyczajną" w dogodnych, przedpołudniowych godzinach, wywołało to spore zakłopotanie wśród wiernych. Kościół wypełniony ludźmi, podobnie jak o innych porach, stopniowo opustoszał. Na Mszy "nadzwyczajnej" pozostało "zaledwie" ok. 100 regularnych uczestników, czyli średnio tyle samo co na tych samych Mszach w innych polskich miastach, odprawianych poza parafialnym grafikiem, o zdecydowanie mniej dogodniejszych godzinach.
Owa "nieszczęsna", jak by się wydawało wskazówka KEP, może zawierać tutaj pobudkę do refleksji nad tym, dlaczego tak się dzieje? Zastąpienie z dnia na dzień jednej formy Mszy św., do której parafianie od dawien dawna zostali przyzwyczajeni, formą zupełnie im obcą i niezrozumiałą, musi wydać takie owoce. Podobnie Msze odprawiane poza grafikiem parafialnym nigdy nie zyskają większej popularności, jeżeli będą sprawowane z zasady dla jakiejś wydzielonej grupy.
Tymczasem zakaz zastępowania Mszy, wydany przez Episkopat, powinien przyczynić się do skumulowania tej energii, która drzemie w kapłanach i wiernych opowiadających się za tradycyjnym obrządkiem, i zostać spożytkowany do właściwego przygotowania wspólnoty parafialnej. Spotkanie z tradycyjną liturgią może wydać o wiele bardziej zaskakujące i bogatsze owoce, jeśli będzie wynikiem przemyślanego procesu. Ośrodki, w których celebruje się wyłącznie tradycyjną liturgię, mogą być swoistą "solą liturgii". Ich wzrost będzie jednak zależny tylko od przypływu wiernych uczestniczących w liturgii zreformowanej. To prawda, że pewna ich część trafia na starszą liturgię zniesmaczona nadużyciami, występującymi często w nowej Mszy. Jednak spora część, która nie jest na nie tak wyczulona, przychodzi raczej z ciekawości lub z przypadku i nie odnajduje się na niej, właśnie z powodu niezrozumienia. Nawiasem mówiąc, jest to prawdziwy skandal, że współczesny katolik do tego stopnia zatracił świadomość tego czym jest Ofiara Mszy św., że wydawałoby się, z gruntu nieistotna zmiana obrzędów wpędza go w zagubienie.
Trudno kwestionować, że tradycyjna Msza św., która kształtowała się wraz z wiarą Kościoła na przestrzeni wieków, powinna pozostać niewzruszonym wzorcem dla każdej liturgii. Tym bardziej, że jej "nadzwyczajny" status sprowadził ją między innymi do takiej właśnie roli. Jest ona nieczuła na wszelkie pokusy modyfikacji, które mogłyby wynikać z jej powszechnego stosowania i dostosowywania. Nowa Msza, która wciąż cechuje się zmiennością i dynamizmem, może i musi dostosowywać się do tego wzorca. Do obowiązków wiernych wrażliwych na piękno liturgii, którzy uczestniczą lub dążą do regularnego uczestnictwa w Mszach "trydenckich" należy odważna praca na tym polu. Wówczas, ów zakaz, o którym z nadmiernej wrażliwości wspomnieli nasi biskupi, może ze względów duszpasterskich okazać się zupełnie martwy.
Było to w lipcu 2001. W niewielkiej czytelni “zewnętrznej” opactwa Fontgombault - zmienionej akurat w miejsce obrad seminarium liturgicznego z udziałem kard. Ratzingera - w jakieś 40 osób słuchaliśmy pewnego niepozornego księdza diecezjalnego z Francji. Opowiadał o tym, jak biskup powierzył mu pewną rozłożoną parafię, mówiąc: zrób z tym coś. Nowy proboszcz przystąpił do żmudnej pracy. Z uśmiechem, równocześnie filuternym i skromnym, opowiadał nam, jak to krok po kroku przywracał sakralność liturgii parafialnej (i to w kilku kościołach filialnych na raz). Z ministrantek zrobił bielanki, rozwiązał “ekipę liturgiczną” dyktującą różne arbitralne wynalazki, następnie wprowadził do Mszy pewne elementy łaciny i po kolei różne składniki gregoriańskiego kyriale… Potem zaczął przy ołtarzu “stołowym” odprawiać ad orientem, versus Dominum… Wnet skasował “stół” i przeniósł się z celebrą do starego ołtarza… Co ciekawe, miał wciąż wrażenie, że jego parafianie, poza nielicznymi wyjątkami, przyjmowali to wszystko z jakąś ulgą. Po pewnym czasie przyszła ta chwila, gdy ksiądz proboszcz odprawił “starą” Mszę, czyli Mszę tradycyjną po prostu - było to już wtedy gdy dobrze znał swoich parafian, a oni dobrze go znali. Po tej pierwszej starej Mszy do księdza podeszło kilkoro parafian. “Widzieliśmy, że od początku ksiądz wiedział, czego chce, i że właśnie tak to się skończy. Nic nie mówiliśmy, ale czekaliśmy na to!”.
Wiele osób bolało, że pamiętne wskazania KEP, dotyczące sprawowania Mszy św. według listu apostolskiego w formie motu proprio Summorum Pontificum, przewidują niemożność odprawiania niedzielnej Mszy św. w formie nadzwyczajnej w miejsce wpisanej w grafiku Mszy św. w formie zwyczajnej. W dużych parafiach miejskich, gdzie Msze św. odprawiane są przez całą niedzielę od rana do wieczora co półtorej godziny, czyni to praktycznie niemożliwą recepcję papieskiego dokumentu.
Tymczasem, tam gdzie mimo wskazań Episkopatu zastąpiono w niedzielę jedną Mszę "zwyczajną" - Mszą "nadzwyczajną" w dogodnych, przedpołudniowych godzinach, wywołało to spore zakłopotanie wśród wiernych. Kościół wypełniony ludźmi, podobnie jak o innych porach, stopniowo opustoszał. Na Mszy "nadzwyczajnej" pozostało "zaledwie" ok. 100 regularnych uczestników, czyli średnio tyle samo co na tych samych Mszach w innych polskich miastach, odprawianych poza parafialnym grafikiem, o zdecydowanie mniej dogodniejszych godzinach.
Owa "nieszczęsna", jak by się wydawało wskazówka KEP, może zawierać tutaj pobudkę do refleksji nad tym, dlaczego tak się dzieje? Zastąpienie z dnia na dzień jednej formy Mszy św., do której parafianie od dawien dawna zostali przyzwyczajeni, formą zupełnie im obcą i niezrozumiałą, musi wydać takie owoce. Podobnie Msze odprawiane poza grafikiem parafialnym nigdy nie zyskają większej popularności, jeżeli będą sprawowane z zasady dla jakiejś wydzielonej grupy.
Tymczasem zakaz zastępowania Mszy, wydany przez Episkopat, powinien przyczynić się do skumulowania tej energii, która drzemie w kapłanach i wiernych opowiadających się za tradycyjnym obrządkiem, i zostać spożytkowany do właściwego przygotowania wspólnoty parafialnej. Spotkanie z tradycyjną liturgią może wydać o wiele bardziej zaskakujące i bogatsze owoce, jeśli będzie wynikiem przemyślanego procesu. Ośrodki, w których celebruje się wyłącznie tradycyjną liturgię, mogą być swoistą "solą liturgii". Ich wzrost będzie jednak zależny tylko od przypływu wiernych uczestniczących w liturgii zreformowanej. To prawda, że pewna ich część trafia na starszą liturgię zniesmaczona nadużyciami, występującymi często w nowej Mszy. Jednak spora część, która nie jest na nie tak wyczulona, przychodzi raczej z ciekawości lub z przypadku i nie odnajduje się na niej, właśnie z powodu niezrozumienia. Nawiasem mówiąc, jest to prawdziwy skandal, że współczesny katolik do tego stopnia zatracił świadomość tego czym jest Ofiara Mszy św., że wydawałoby się, z gruntu nieistotna zmiana obrzędów wpędza go w zagubienie.
Trudno kwestionować, że tradycyjna Msza św., która kształtowała się wraz z wiarą Kościoła na przestrzeni wieków, powinna pozostać niewzruszonym wzorcem dla każdej liturgii. Tym bardziej, że jej "nadzwyczajny" status sprowadził ją między innymi do takiej właśnie roli. Jest ona nieczuła na wszelkie pokusy modyfikacji, które mogłyby wynikać z jej powszechnego stosowania i dostosowywania. Nowa Msza, która wciąż cechuje się zmiennością i dynamizmem, może i musi dostosowywać się do tego wzorca. Do obowiązków wiernych wrażliwych na piękno liturgii, którzy uczestniczą lub dążą do regularnego uczestnictwa w Mszach "trydenckich" należy odważna praca na tym polu. Wówczas, ów zakaz, o którym z nadmiernej wrażliwości wspomnieli nasi biskupi, może ze względów duszpasterskich okazać się zupełnie martwy.