Poniżej trzecia część referatu ks. Tima Finigana, który wygłosił podczas konferencji w Merton College w Oksfordzie, w sierpniu 2008 r. Poprzednia część jest dostępna pod tym linkiem.
Jaka jest zatem reakcja ludzi? Księża na parafii będą wiedzieli o co chodzi, gdy powiem, że jest kilka osób zainteresowanych, kilka skrajnie przeciwnych oraz zdecydowana większość, która otwiera szeroko oczy, gdy patrzy, cóż ten ksiądz wyczynia. Tak wygląda większość inicjatyw w parafii: mniejszość okazuje żywe zainteresowanie, większość natomiast po prostu przychodzi do kościoła z różnych powodów i bierze wszystko jak leci, nie odróżniając dobrego od złego. Dlatego ważne jest, aby stając w obronie mniejszości coraz śmielej zabierającej głos nie zaniedbywać właśnie tej większości.
Będąc proboszczem, który wprowadził tradycyjną liturgię do zwykłego życia parafialnego, rzecz jasna stanąłem wobec wielu przeciwności. Spróbuję pokrótce nakreślić obraz sytuacji podając trzy najpowszechniejsze zarzuty i podzielić się moją nauką na przyszłość:
„Nie rozumiem łaciny” — to najczęstszy odkrywczy argument leżący u podstaw założenia, że rozumiemy wszystko podczas Mszy św. sprawowanej w języku narodowym. Odkładając na moment na bok kwestię transcendencji i tajemnicy świętej liturgii, jest dla mnie, jako księdza na parafii, oczywiste, że te części Mszy św. które z zasady mają być najbardziej zrozumiałe nie są rozumiane w ogóle. Po przeczytaniu serii czytań niedzielnych w nowym rycie dziesięć razy w naszych parafiach, wątpię czy ci, którzy nie studiowali bliżej Pisma św., są w stanie zdać prostą relację listu św. Pawła Apostoła do Rzymian.
Starsza forma Mszy św. łatwiej wpasowuje się w zebrane gremium i niweluje różnice intelektualnego zaangażowania. Osoba, która biegle czyta, może śmiało śledzić tekst w dwujęzycznym mszaliku, podczas gdy osoba mająca trudności z czytaniem nie musi się martwić o wertowanie mszalika, gdyż wystarczy jej uczestnictwo polegające na wejściu w schemat modlitwy, który pomaga ludziom w zaangażowaniu w liturgię — w jej tajemnice teraz sprawowane i odpowiedź na nie. I tak, na przykład, dana osoba może uczynić akt skruchy w czasie modlitw u stóp ołtarza, rozmyślać nad pewnym wydarzeniem z życia Naszego Pana Jezusa Chrystusa w czasie lekcji i ewangelii, odmówić modlitwy adoracyjne i dziękczynne w czasie Kanonu lub wyobrazić sobie, że to właśnie ona stoi teraz w stóp krzyża w łączności z Najświętszą Maryją Panną.
Powyższy sposób postępowania doskonale nadaje się dla bardzo małych dzieci. W Lourdes miałem sposobność doświadczenia pomagania małym dzieciom z mojej parafii w uczestniczeniu we Mszy św. właśnie w ten sposób i jestem przekonany, że nigdy przedtem nie miały one okazji do uczestnictwa w tak świadomym i prawdziwie liturgicznym duchu, gdy próbowały śledzić fragment z Księgi Liczb w parafialnej książeczce do nabożeństwa. Dlatego też myślę, że warto uporać się z tą trudnością łapiąc byka za rogi.
„Ksiądz stoi tyłem do ludzi” — brzmi kolejny zarzut. Ludzie przyzwyczaili się do księdza będącego w centrum uwagi w czasie Mszy św., zamiast Pana Boga. Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia.
W niektórych przypadkach księża z entuzjazmem wcielili się w rolę popularnego estradowego artysty. W jednym z naszych seminariów kilka lat temu profesor liturgiki wskazał jako model nikogo innego jak prezentera Terry’ego Wogana. Tak więc jeżeli ksiądz nie naśladuje takiej osoby, lecz sprawuje Mszę św. w sposób formalny, używając tej samej formuły powitania za każdym razem, wyrażając osobiste komentarze jedynie w ogłoszeniach i kazaniu, wierni mogą go równie dobrze oskarżyć o chłód i brak życzliwości. Jeżeli do tego sprawowałby Mszę św. versus populum, będzie to odczytane jako grubiaństwo.
Msza św. sprawowana przez kapłana zwróconego twarzą ku wschodowi jest czymś, do czego ludzie muszą się przyzwyczaić i do tego trzeba czasu. Należałoby im zatem najpierw wyjaśnić przyczyny takiej orientacji i w kilku słowach opisać jej znaczenie. Można przykładowo powiedzieć, że wszyscy kierujemy się ku wschodowi, ku Panu Bogu, niebieskiemu Jeruzalem, oczekując Jego powtórnego przyjścia w chwale.
Jednakże nic nie zastąpi przyzwyczajenia i doświadczenia. Można sobie pomagać poprzez wyjaśnianie od czasu do czasu pewnych rzeczy, lecz w moim przekonaniu ten kluczowy element tradycyjnej liturgii nie może być w sposób wystarczający przygotowany jedynie poprzez „katechezę”. Dla wielu wiernych początki to szok, a kapłan winien mężnie kontynuować dzieło, nie zrażając się, będąc w pełni świadomym swej racji, która jest słuszna sama w sobie.
„Dlaczego się uwsteczniamy” — to dopiero twardy orzech. Największy opór napotykamy pośród pokolenia, które działało aktywnie w Kościele w czasach swojej młodości, w okresie tuż po Vaticanum Secundum. Doskonale pamięta ono zachłyśnięcie się zmianami posoborowymi oraz przyjaźnie wówczas zadzierzgnięte. Nie pamięta ono dobrze czasów przedsoborowych. Ludzie ci byli wtedy małymi dziećmi. Wszystko, co pamiętają, to stek pustych sloganów głoszących, jak bardzo było źle i jak bardzo Kościół wymagał reformy. Stąd postrzegają oni powrót do starej liturgii nie jako powrót do rzeczywistego zła, którego „doświadczyli” lecz mitu zła przeszłości, przedstawionego w czarnym świetle przez promotorów nowych inicjatyw, w które byli zaangażowani w okresie swej młodości.
Otóż tak się składa, że owo pokolenie jest też tym, które ma teraz młode dorosłe dzieci. Nie znajdując lepszego określenia, pozwolę sobie (bez urazy) nazwać je pokoleniem młodych dziadków. Będzie ono nad wyraz wrażliwe na to, że ich własne dzieci odeszły od wiary i od Kościoła zupełnie i przychodzą doń wyłącznie na uroczystości rodzinne, by spełnić rodzinny i towarzyski obowiązek. Ponieważ młodzi dziadkowie doskonale pamiętają rewolucję posoborową swej młodości i odnoszą się do niej z entuzjazmem, co wiąże się jednocześnie z pogardliwym odrzuceniem przeszłości, łatwo przeniosą tę postawę na swoje dorosłe już dzieci, zakładając że tradycyjna liturgia to ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyciągnąć je do Kościoła. Jak wiemy z doświadczenia, nic bardziej błędnego, niedorzecznego i mijającego się z prawdą.
Zwróćmy uwagę na trzy powyższe kwestie — łacina, Msza ad orientem, oraz powrót do sacrum — wszystkie te elementy winny być obecne w nowym rycie. Wzajemne ubogacanie się rytów, o którym mówi Ojciec św. w Summorum Pontificum może przynajmniej przypomnieć niektórym duchownym i świeckim o zasadach, które nadal pozostają częścią nowej liturgii.
Oprócz najczęstszych zarzutów wobec starej Mszy mamy jeszcze do czynienia z pewnym nieporozumieniem dotyczącym jednego z najbardziej uderzających elementów starszej formy rytu rzymskiego — ciszą Kanonu. Pewien parafianin napisał do mnie po Pasterce tak: „Zostaliśmy sami wpatrując się bez celu w przestrzeń wokół nas” — był wielce niezadowolony, bo jego dorosłe już dziecko przyszło na Mszę św. i „nie podobała” mu się. Najgorsze, jego zdaniem, było odmówienie Kanonu po cichu. To doskonały przykład wyrwy w pojmowaniu sedna Mszy św., którą należy wypełnić, pustej koncepcji, że jeżeli kapłan nie mówi nic, co ludzie mogliby usłyszeć, są oni pozostawieni sami sobie „nie robiąc nic”. Dlaczegóż by więc nie modlić się w łączności z działaniem Boga z w nas, które ma właśnie miejsce?
Ówczesny kard. Józef Ratzinger poruszył kwestię „problemu” ciszy Kanonu i uczestnictwa w książce pt. Duch Liturgii. wyd. San Francisco, 2000 str. 215: „Nieprawdą jest, że recytowanie całej Modlitwy Eucharystycznej na głos i bez przerwy jest warunkiem koniecznym do uczestnictwa wiernych w tym najważniejszym momencie Mszy św.” Dla wielu cisza Kanonu stanowi większą różnicę pomiędzy starym a nowym rytem niż sama łacina. To właśnie Kanon stawia fundamentalne pytanie o właściwe „uczestnictwo” w liturgii. Cisza Kanonu pozwala na różne formy uczestnictwa: można śledzić teksty w mszaliku, które kapłan odmawia w modlitwach za nas lub też inny tekst modlitwy, która wprowadza nas w serce tajemnicy, czy też kontemplować tajemnice Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ostatnia rada prowadzi nas prosto do wielkiego tabu zwolenników późniejszej fazy ruchu liturgicznego tj. koncepcji odmawiania Różańca św. podczas Mszy św. Uśmiechnęłam się słysząc od studentów w Rzymie, że śp. Papież Jan Paweł II u kresu swego ziemskiego życia modlił się niczym innym jak różańcem, gdy był obecny na Mszy św., lecz nie mógł już jej odprawiać.
Będąc proboszczem, który wprowadził tradycyjną liturgię do zwykłego życia parafialnego, rzecz jasna stanąłem wobec wielu przeciwności. Spróbuję pokrótce nakreślić obraz sytuacji podając trzy najpowszechniejsze zarzuty i podzielić się moją nauką na przyszłość:
„Nie rozumiem łaciny” — to najczęstszy odkrywczy argument leżący u podstaw założenia, że rozumiemy wszystko podczas Mszy św. sprawowanej w języku narodowym. Odkładając na moment na bok kwestię transcendencji i tajemnicy świętej liturgii, jest dla mnie, jako księdza na parafii, oczywiste, że te części Mszy św. które z zasady mają być najbardziej zrozumiałe nie są rozumiane w ogóle. Po przeczytaniu serii czytań niedzielnych w nowym rycie dziesięć razy w naszych parafiach, wątpię czy ci, którzy nie studiowali bliżej Pisma św., są w stanie zdać prostą relację listu św. Pawła Apostoła do Rzymian.
Starsza forma Mszy św. łatwiej wpasowuje się w zebrane gremium i niweluje różnice intelektualnego zaangażowania. Osoba, która biegle czyta, może śmiało śledzić tekst w dwujęzycznym mszaliku, podczas gdy osoba mająca trudności z czytaniem nie musi się martwić o wertowanie mszalika, gdyż wystarczy jej uczestnictwo polegające na wejściu w schemat modlitwy, który pomaga ludziom w zaangażowaniu w liturgię — w jej tajemnice teraz sprawowane i odpowiedź na nie. I tak, na przykład, dana osoba może uczynić akt skruchy w czasie modlitw u stóp ołtarza, rozmyślać nad pewnym wydarzeniem z życia Naszego Pana Jezusa Chrystusa w czasie lekcji i ewangelii, odmówić modlitwy adoracyjne i dziękczynne w czasie Kanonu lub wyobrazić sobie, że to właśnie ona stoi teraz w stóp krzyża w łączności z Najświętszą Maryją Panną.
Powyższy sposób postępowania doskonale nadaje się dla bardzo małych dzieci. W Lourdes miałem sposobność doświadczenia pomagania małym dzieciom z mojej parafii w uczestniczeniu we Mszy św. właśnie w ten sposób i jestem przekonany, że nigdy przedtem nie miały one okazji do uczestnictwa w tak świadomym i prawdziwie liturgicznym duchu, gdy próbowały śledzić fragment z Księgi Liczb w parafialnej książeczce do nabożeństwa. Dlatego też myślę, że warto uporać się z tą trudnością łapiąc byka za rogi.
„Ksiądz stoi tyłem do ludzi” — brzmi kolejny zarzut. Ludzie przyzwyczaili się do księdza będącego w centrum uwagi w czasie Mszy św., zamiast Pana Boga. Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia.
W niektórych przypadkach księża z entuzjazmem wcielili się w rolę popularnego estradowego artysty. W jednym z naszych seminariów kilka lat temu profesor liturgiki wskazał jako model nikogo innego jak prezentera Terry’ego Wogana. Tak więc jeżeli ksiądz nie naśladuje takiej osoby, lecz sprawuje Mszę św. w sposób formalny, używając tej samej formuły powitania za każdym razem, wyrażając osobiste komentarze jedynie w ogłoszeniach i kazaniu, wierni mogą go równie dobrze oskarżyć o chłód i brak życzliwości. Jeżeli do tego sprawowałby Mszę św. versus populum, będzie to odczytane jako grubiaństwo.
Msza św. sprawowana przez kapłana zwróconego twarzą ku wschodowi jest czymś, do czego ludzie muszą się przyzwyczaić i do tego trzeba czasu. Należałoby im zatem najpierw wyjaśnić przyczyny takiej orientacji i w kilku słowach opisać jej znaczenie. Można przykładowo powiedzieć, że wszyscy kierujemy się ku wschodowi, ku Panu Bogu, niebieskiemu Jeruzalem, oczekując Jego powtórnego przyjścia w chwale.
Jednakże nic nie zastąpi przyzwyczajenia i doświadczenia. Można sobie pomagać poprzez wyjaśnianie od czasu do czasu pewnych rzeczy, lecz w moim przekonaniu ten kluczowy element tradycyjnej liturgii nie może być w sposób wystarczający przygotowany jedynie poprzez „katechezę”. Dla wielu wiernych początki to szok, a kapłan winien mężnie kontynuować dzieło, nie zrażając się, będąc w pełni świadomym swej racji, która jest słuszna sama w sobie.
„Dlaczego się uwsteczniamy” — to dopiero twardy orzech. Największy opór napotykamy pośród pokolenia, które działało aktywnie w Kościele w czasach swojej młodości, w okresie tuż po Vaticanum Secundum. Doskonale pamięta ono zachłyśnięcie się zmianami posoborowymi oraz przyjaźnie wówczas zadzierzgnięte. Nie pamięta ono dobrze czasów przedsoborowych. Ludzie ci byli wtedy małymi dziećmi. Wszystko, co pamiętają, to stek pustych sloganów głoszących, jak bardzo było źle i jak bardzo Kościół wymagał reformy. Stąd postrzegają oni powrót do starej liturgii nie jako powrót do rzeczywistego zła, którego „doświadczyli” lecz mitu zła przeszłości, przedstawionego w czarnym świetle przez promotorów nowych inicjatyw, w które byli zaangażowani w okresie swej młodości.
Otóż tak się składa, że owo pokolenie jest też tym, które ma teraz młode dorosłe dzieci. Nie znajdując lepszego określenia, pozwolę sobie (bez urazy) nazwać je pokoleniem młodych dziadków. Będzie ono nad wyraz wrażliwe na to, że ich własne dzieci odeszły od wiary i od Kościoła zupełnie i przychodzą doń wyłącznie na uroczystości rodzinne, by spełnić rodzinny i towarzyski obowiązek. Ponieważ młodzi dziadkowie doskonale pamiętają rewolucję posoborową swej młodości i odnoszą się do niej z entuzjazmem, co wiąże się jednocześnie z pogardliwym odrzuceniem przeszłości, łatwo przeniosą tę postawę na swoje dorosłe już dzieci, zakładając że tradycyjna liturgia to ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyciągnąć je do Kościoła. Jak wiemy z doświadczenia, nic bardziej błędnego, niedorzecznego i mijającego się z prawdą.
Zwróćmy uwagę na trzy powyższe kwestie — łacina, Msza ad orientem, oraz powrót do sacrum — wszystkie te elementy winny być obecne w nowym rycie. Wzajemne ubogacanie się rytów, o którym mówi Ojciec św. w Summorum Pontificum może przynajmniej przypomnieć niektórym duchownym i świeckim o zasadach, które nadal pozostają częścią nowej liturgii.
Oprócz najczęstszych zarzutów wobec starej Mszy mamy jeszcze do czynienia z pewnym nieporozumieniem dotyczącym jednego z najbardziej uderzających elementów starszej formy rytu rzymskiego — ciszą Kanonu. Pewien parafianin napisał do mnie po Pasterce tak: „Zostaliśmy sami wpatrując się bez celu w przestrzeń wokół nas” — był wielce niezadowolony, bo jego dorosłe już dziecko przyszło na Mszę św. i „nie podobała” mu się. Najgorsze, jego zdaniem, było odmówienie Kanonu po cichu. To doskonały przykład wyrwy w pojmowaniu sedna Mszy św., którą należy wypełnić, pustej koncepcji, że jeżeli kapłan nie mówi nic, co ludzie mogliby usłyszeć, są oni pozostawieni sami sobie „nie robiąc nic”. Dlaczegóż by więc nie modlić się w łączności z działaniem Boga z w nas, które ma właśnie miejsce?
Ówczesny kard. Józef Ratzinger poruszył kwestię „problemu” ciszy Kanonu i uczestnictwa w książce pt. Duch Liturgii. wyd. San Francisco, 2000 str. 215: „Nieprawdą jest, że recytowanie całej Modlitwy Eucharystycznej na głos i bez przerwy jest warunkiem koniecznym do uczestnictwa wiernych w tym najważniejszym momencie Mszy św.” Dla wielu cisza Kanonu stanowi większą różnicę pomiędzy starym a nowym rytem niż sama łacina. To właśnie Kanon stawia fundamentalne pytanie o właściwe „uczestnictwo” w liturgii. Cisza Kanonu pozwala na różne formy uczestnictwa: można śledzić teksty w mszaliku, które kapłan odmawia w modlitwach za nas lub też inny tekst modlitwy, która wprowadza nas w serce tajemnicy, czy też kontemplować tajemnice Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ostatnia rada prowadzi nas prosto do wielkiego tabu zwolenników późniejszej fazy ruchu liturgicznego tj. koncepcji odmawiania Różańca św. podczas Mszy św. Uśmiechnęłam się słysząc od studentów w Rzymie, że śp. Papież Jan Paweł II u kresu swego ziemskiego życia modlił się niczym innym jak różańcem, gdy był obecny na Mszy św., lecz nie mógł już jej odprawiać.