piątek, 2 maja 2014

Adrian Fortescue „Opis ceremonii rytu rzymskiego”, Przedmowa autora (1917) [fragmenty]

Prezentujemy fragmenty przedmowy autora, Adriana Fortescue, do książki  Opis ceremonii rytu rzymskiego, zamieszczonej w wydaniu z 1920 roku. Tłumaczenia na język polski dokonał Łukasz Makowski.

Przyczyną powstania niniejszej książki była próba przygotowania nowej edycji znanego ceremoniału Baldeschiego w tłumaczeniu Dale’a. […] Wydawcy dali do zrozumienia, że potrzebna jest przejrzana i uwspółcześniona jego wersja, zabrałem się więc do pracy. Gdy już przygotowałem znaczną część książki, zdałem sobie sprawę, że tak wiele należy w niej zmienić, że prościej będzie napisać całkiem nową książkę. […]

[…] żadne inne ceremonie nie są dla kapłana tak ważne, jak te, które odbywają się podczas Mszy czytanej. Podręcznik ceremonii bez wątpienia powinien zaczynać się od ich dokładnego opisu. […] Na stronie 214 ostatniego wydania [ceremoniału Baldeschiego] Dale każe subdiakonowi niosącemu w Niedzielę Palmową krzyż procesyjny uderzyć w drzwi kościoła „swoją nogą”. Zastanawiało mnie, skąd wziął się u niego tak osobliwy pomysł, aż do chwili, gdy zajrzałem do włoskiego oryginału. Było tam napisane: „cul suo piede”, co oznacza, rzecz jasna: „dolną częścią krzyża”. Ciekawe, ilu angielskich subdiakonów kopało w Niedzielę Palmową kościelne drzwi z powodu tego głupiego błędu. W żadnym z jedenastu wydań ceremoniału Baldeschiego nikt tego nie poprawił. […]
[…]

Gdy ustalono już, że trzeba napisać nową książkę, pojawiło się z kolei pytanie o jej układ, szczególnie zaś o to, jak wiele tematów ma obejmować. Nie da się napisać książki zawierającej wszystko, to znaczy takiej, która przedstawiałaby wszystkie ceremonie rytu rzymskiego. […] Takie kompletne opracowanie nie zmieściłoby się w książce – wymagałoby biblioteki.

Odrzucając zatem jakąkolwiek pokusę opisania wszystkiego, książka niniejsza stawia sobie za cel dostarczenie tych informacji, których może potrzebować kapłan w Anglii. Taki jest jej adresat: angielska parafia, w której posługują księża diecezjalni. […]

Idea dostarczenia wiadomości potrzebnych parafii diecezjalnej nie obejmuje, choć również nie wyklucza, wszystkich ceremonii biskupich. Z jednej strony wiele z nich nigdy nie odbędzie się poza katedrami. Pominąłem zatem na przykład ceremonie biskupie w Wielkim Tygodniu. Niemniej może się zdarzyć, że będą one mieć miejsce w innych kościołach diecezji. Wizyty kanoniczne i bierzmowanie odbywają się regularnie. […]

Z drugiej strony dodaję wiele rzeczy, których Baldeschi nie uwzględnił; niektóre z nich nie doczekały się właściwie omówienia w żadnej książce poświęconej ceremoniom. Podstawę wszystkiego stanowi naturalnie szczegółowy opis sposobu odprawiania Mszy czytanej i służenia do niej. Pamiętając zawsze, że znajdujemy się w Anglii, umieściłem przed Mszą uroczystą aspersję. Istotny element angielskiego podręcznika ceremonii stanowi błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem według angielskiego Ritus servandus. Dokładnie opisano sposób odprawiania nieszporów, ceremonie Wielkiego Tygodnia w kościołach, gdzie brak diakona i subdiakona, oraz Mszę śpiewaną. Nowość stanowią wiadomości o tym, jak udzielać sakramentów i sakramentaliów według angielskiego Ordo Administrandi. To sprawa najwyższej wagi. Błędem jest oceniać wagę rytu w oparciu o to, jak szczegółowego omówienia wymaga. Sposób słuchania spowiedzi jest mniej skomplikowany, ale znacznie bardziej istotny, niż pontyfikalne nieszpory od tronu. […]
[…]

Powiedzmy też coś na temat języka i stylu. To oczywiste, że nikt nie będzie zaglądał do książki o ceremoniach w poszukiwaniu stylu wyrafinowanego. Większość zawartych w tej książce wskazówek, podanych ze skrupulatną dokładnością, uczyni jej lekturę niewiele przyjemniejszą od czytania rozkładu jazdy pociągów. Nawet jednak podręcznik ceremonii powinno pisać się znośnym językiem. I powinien być to, w miarę możliwości, jeden język; w naszym przypadku – angielski. […] Gdy w odniesieniu do czegoś trzeba użyć słowa obcego, należy wybrać łacińskie. […]

Niektóre słowa łacińskie wydają się nieuniknione. […] Nie powinno nas dziwić, że w rycie rzymskim niektóre przedmioty noszą swoje techniczne nazwy w języku Rzymu. W dwóch przypadkach może się zdawać, że książka nie trzyma się zasady stosowania od początku do końca jednego języka. Chodzi o słowa Sanctissimum oraz solita oscula. Co do pierwszego z nich, chciałbym wskazać, że Sanctissimum ma za sobą wielką tradycję jako określenie Najświętszego Sakramentu w wielu europejskich językach. Używałem też, oczywiście, słów „Najświętszy Sakrament”; lecz gdy trzeba stosować je właściwie bez przerwy i powtarzać przy omawianiu najdrobniejszych szczegółów ceremonii, wielką wygodę stanowi możliwość zastosowania jednego słowa w miejsce dwóch. Wyrażenie solita oscula stanowi ten przypadek, który Gibbon nazywa szacowną niejasnością martwego języka. Rzecz nie jest wcale taka znów nieznana, o czym wie każdy diakon; ale ciągłe powtarzanie słów „całowanie” i „całuje” nie wygląda dobrze. […]
[…]

Prawdopodobnie poniższe opisy ceremonii z początku wywołają u laika wrażenie, że to wszystko jest ogromnie skomplikowane. Tak naprawdę jest dużo mniej skomplikowane niż się wydaje. Ogólnie rzecz biorąc, poszczególne czynności znacznie mniej rzucają się w oczy, gdy są wykonywane, niż gdy czyta się ich opis. Większość uczestniczących w obrzędach wiernych w zasadzie ich nie zauważa. Lewici i ministranci, którzy mają z nimi do czynienia nieustannie, tak się do nich przyzwyczajają, że wykonują je niemal bez namysłu. Gdyby postawiono przed kimś zadanie szczegółowego opisania wszystkich obrzędów związanych z porannym wstawaniem albo spożywaniem obiadu, sprawiałyby one wrażenie niezmiernie zawiłych. Co więcej, o ile czynności każdego posługującego w prezbiterium trzeba opisać z osobna, wszyscy wykonują je przecież równocześnie; a więc i z tego względu dużo łatwiej wszystko to zrobić, niż opisać. Warto zauważyć, że im bardziej szczegółowe są wskazówki, tym mniej skomplikowane ich wykonanie. Gdy każdy dokładnie wie, co robić, i wszyscy działają harmonijnie, wykonując swoje czynności pewnie i w milczeniu, owocuje to ceremonią bardziej pełną ładu niż ta, w której pojawia się wątpliwość, zamieszanie albo spór. W wielu przypadkach możemy stwierdzić, że najważniejsze jest nie to, w jaki sposób wykonana zostanie dana czynność, ale to, aby wszyscy jej wykonawcy mieli taki sam pomysł na to, jak należy ją wykonać. Szczegółowy opis pewnego sposobu wykonania określonych czynności staje się potrzebny chociażby ze względu na to, aby taki wspólny pomysł zaistniał. A skoro sprawy tak się przedstawiają, możemy opisać właściwy sposób ich wykonania, zgodny z rubrykami i wskazaniami uznanych autorów.

Stopień skomplikowania naszych ceremonii jest zatem w istocie dużo mniejszy niż mogłoby się nam zdawać, sądząc z ich opisu. Niemniej nie zaszkodzi przyznać, że uproszczenie pewnych rzeczy byłoby pożądane. Obecnie, gdy tyle mówi się o reformie liturgicznej, możemy żywić nadzieję na zmiany idące również w tym kierunku. Ryt rzymski zawsze charakteryzowała przede wszystkim surowa prostota. Wciąż stanowi ona główną jego cechę w porównaniu z kwiecistymi rytami wschodnimi. Z pewnością warto zachować ją również w wymiarze zewnętrznym i poskromić wszelkie tendencje zmierzające ku bizantynizacji naszych ceremonii.

Przychodzą tu na myśl dwie rzeczy, na których uproszczenie można mieć nadzieję. Jedna z nich to ciągłe pocałunki. Bez wątpienia stanowią one bardzo starożytny wyraz czci; w nielicznych sytuacjach, na przykład w przypadku pocałunku składanego na dłoni biskupa, nikt nie chce ich usunięcia. Czyż jednak czynnościom przy ołtarzu nie przydałoby godności, gdyby diakon zaprzestał ciągłego całowania przedmiotów i ręki celebransa? Przy okazji tak często powtarzanej prostej czynności jak okadzenie, diakon wykonuje solita oscula ośmiokrotnie. Musi pocałować kolejno: łyżeczkę, rękę, rękę, łyżeczkę; trybularz, rękę, rękę, trybularz. Choćby ze względu na wrażenia estetyczne, ciągłe skłanianie przez diakona głowy nie przedstawia eleganckiego widoku. Gdyby występowanie pocałunków w liturgii ograniczono do momentów istotniejszych, takich jak przekazanie celebransowi pateny i kielicha, oraz, w określonych ważniejszych sytuacjach, do dłoni biskupa, obrzęd ten stałby się w swoim ogólnym wyrazie pełniejszy ładu, sam pocałunek zaś stanowiłby bardziej realną oznakę szacunku.

Zadajmy w podobnym duchu pytanie: czy nie mamy czasem zbyt dużo przyklękania? To prawda, że przyklęknięcie przez ołtarzem i przed ordynariuszem ma dłuższą tradycję niż przyklękanie przed Najświętszym Sakramentem [1]. Tak brzmi wyjaśnienie zjawiska, które na pierwszy rzut oka musi zdawać się tak osobliwe: człowiekowi lub symbolowi oddajemy cześć w dokładnie ten sam sposób, co Naszemu Panu w Najświętszej Eucharystii. Przyklękanie przed osobami i symbolami to w istocie pozostałość dawnych zwyczajów; ten sposób okazywania im szacunku w niezamierzony sposób zrównano z przyjętym później sposobem oddawania czci Sanctissimum. Jako że przyklęknięcie stanowi dla nas w dzisiejszych czasach uznany gest czci dla Naszego Pana obecnego w postaciach eucharystycznych, wydaje się dziwne, gdy wszyscy, poza celebransem, wykonują dokładnie taki sam gest, gdy Najświętszego Sakramentu na ołtarzu nie ma. Względem zaś biskupa? Czy niski ukłon nie byłby w odczuciu współczesnych ludzi naturalniejszy? Zdajemy sobie doskonale sprawę, że przez długi czas klękanie przed królami i cesarzami było w powszechnym zwyczaju. Z tego też względu twierdzimy, że biskupowi, który sprawuje władzę w imieniu Chrystusa, winniśmy okazywać cześć przynajmniej w taki sam sposób. Obecnie jednak w świecie takie gesty wymierają. Ludziom współczesnym zaczynają się wydawać lekko bizantyjskie.

Ta sama zasada dotyczy, jak się zdaje, lampek przed ołtarzami. Mamy tu również do czynienia z doprawdy starożytnym symbolem, początkowo niebędącym bynajmniej znakiem Eucharystii. We wczesnych wiekach chrześcijaństwa przed ołtarzami ustawiano mnóstwo lampek, a tabernakulum nie było. Niemniej jednak dla nas lampka w prezbiterium stała się głównym znakiem Realnej Obecności. Jeżeli nie znajdziemy innego sposobu na jej zaznaczenie, czy nie powinniśmy ubolewać nad tym, że używamy tego samego symbolu niezależnie od tego, czy na ołtarzu znajduje się Najświętszy Sakrament, czy nie?

Celem tej książki nie jest jednak krytykowanie, ani dyskusja nad zasadnością naszych ceremonii; celem jest objaśnienie, jak powinny się one odbywać według obowiązujących przepisów [2]. [...]

Najważniejszymi źródłami, do których odwołujemy się przy pisaniu książki takiej jak ta, są rubryki ksiąg liturgicznych, decyzje Świętej Kongregacji Obrzędów oraz dzieła uznanych autorów [...]

Jednak nawet one nie dają odpowiedzi na niektóre pytania. Pytania te nie są ani liczne, ani wielkiej wagi. Żaden ryt chrześcijański nie jest tak jednolity jak rzymski. Jednak mimo podjęcia przez Kongregację olbrzymiej liczby decyzji, wciąż istnieją niewyjaśnione kwestie; uznani autorzy też nie zawsze się ze sobą zgadzają.

W przypadku wątpliwości następne w kolejności kryterium [orzekania o słuszności danego przepisu] stanowi uznany i przyjęty przez biskupa danej diecezji zwyczaj. Dla nas na przykład jest to zwyczaj naszych angielskich diecezji. Z punktu widzenia Prawa Kanonicznego uznawanie za wzorzec zwyczajów miasta Rzym to błąd. Wiążące są dla nas decyzje odpowiednich trybunałów oraz Kongregacji, na które władzę podejmowania decyzji delegował Papież. Możemy bez wątpienia zazdrościć mieszkańcom miasta, którego ordynariuszem jest sam Papież, ale nie uzyskują oni ze względu na ten fakt żadnej szczególnej władzy nad swoimi współwyznawcami w Anglii. Zwyczaj, który w Prawie Kanonicznym odgrywa tak istotną rolę, oznacza zawsze zwyczaj danego miejsca. Bezpośrednim przełożonym angielskiego księdza jest jego własny biskup. Nie powinniśmy obawiać się, że idąc za przykładem naszego własnego biskupa, staniemy kiedykolwiek w sprzeczności z tym, czego życzą sobie władze centralne. Tak więc w wielu drobniejszych kwestiach, szczególnie w sprawach podawanych przez Rytuał zasad postępowania przy obrzędach pozaliturgicznych, naszym wzorcem nie jest zwyczaj rzymski, ale zwyczaj naszych własnych diecezji. Niech Bóg nas broni przed wspieraniem bzdurnej koncepcji istnienia Kościołów narodowych. W ramach katolickiej jedności żadnych Kościołów narodowych nie ma. Nigdy ich zresztą nie było. Ale diecezja, czy też metropolia, stanowi prawdziwą jedność wewnątrz wielkiej jedności Kościoła. Żywimy zatem nadzieję, że niniejsza książka nie zachęci nikogo do przekraczającego zdrowe granice i sprzecznego z duchem liturgii robienia wszystkiego na modłę rzymską; romanizacja ta, zamiast odwoływać się do usankcjonowanych postanowień Prawa Kanonicznego, wybiera łatwiejszą drogę bezmyślnego naśladowania wszystkiego, co praktykuje się w tym mieście. Nierzadko zdarza się, że stosowany w Rzymie zwyczaj stoi w sprzeczności z rubrykami ksiąg liturgicznych albo zasadami określonymi przez uprawnione do tego władze; w takim przypadku, zamiast samemu odrzucać obowiązujące przepisy, powinniśmy raczej ubolewać nad tym, że w Rzymie nie zawsze postępuje się zgodnie z nimi.
[…]

Letchworth, w uroczystość Wszystkich Świętych, 1917

PRZYPISY
[1] Ludzie przez wieki przyklękali przed ołtarzem, zanim na ołtarzu umieszczono tabernakulum.
[2] Nie trzeba dodawać, że przedstawiłem przebieg ceremonii w świetle obecnych norm. Można wyrażać nadzieję na zmiany; jednak dopóki władze kościelne nie uznają za stosowne ich wprowadzić, musimy postępować ściśle według obowiązujących przepisów.

Tłumaczenie na podstawie: Adrian Fortescue, The Ceremonies of the Roman Rite Described, London 1920, Author’s Preface, s. xiii–xxii.